Wampiry… Krwiopijcy… Ssacze… Nosferatu… Strzygi… To zaledwie parę określeń o tych istotach nadnaturalnych, a wszystko zależy od wierzeń danego państwa jak i zamysłu pisarza, czy też scenarzysty. Zresztą to samo tyczy się zarówno ich fizjonomii jak i zachowaniom.
Do tego dość pokaźnego zbioru: od typowych krwiopijców niczym z gotyckich powieści Anny Rice, po błyszczące i wegetariańskie wampiry od Stephanie Meyer, swoje trzy grosze postanowił dorzucić także Andrew Fukuda. W jego trylogii: Polowanie, poznajmy Zmierzchowców, czyli wampiry – kanibale. Zacznę może jednak od początku.
Z Genem, Sissy i resztą chłopców spotykamy się praktycznie w tym samym momencie, w jakim pozostawiliśmy ich wraz z końcem poprzedniej części. Nadal znajdują się na rzece, próbując uciec przed łowcami, którzy wcale nie dają za wygraną. Nawet palące słońce nie jest w stanie ich powstrzymać. Ich żądza posmakowania krwi i wnętrzności młodych heperów, jest przeogromna. Co więcej, zaczynają być coraz sprytniejsi. Ostatnia pułapka, jaką zastawili mało nie sprawiła, że cała historia miałaby krwawy koniec. Jednak bohaterom, dzięki wyjątkowym zbiegom okoliczności, udało się uniknąć najgorszego.
Mimo wszystkich przeciwności losu, nadal podążają za wskazówkami pozostawionymi przez Naukowca i ojca Gena w jednej osobie. Nawet, jeżeli wiąże się to z pokonaniem niemożliwego… i brakiem wszelkich informacji, co czeka ich u celu podróży. Jednak czy miejsce, w które trafili jest tym, o jakim opowiadał im ich opiekun? Czy mogą czuć się tutaj bezpiecznie? Czy odnajdą spokój?
Przyznaję, książka naprawdę pozytywnie mnie zaskoczyła. Przy Polowaniu miałam problemy z wczytaniem się w początek historii, natomiast w przypadku tej powieści nic takiego nie miało miejsca. Dużą zasługą takiego stanu rzeczy jest fakt, iż autor od razu wrzuca nas na „głęboką wodę”. Akcja mknie od pierwszych stron, może nie do końca tempem burzliwej rzeki, ale na pewno jest to rwący potok, którego szmeranie sprawia, że odczuwamy ciągły niepokój o to, co może się jeszcze wydarzyć. Jeżeli chodzi o fabułę, to odniosłam wrażenie, iż autor poświęcił jej znacznie więcej czasu niż w przypadku pierwszego tomu. Wszystko zostało dopracowane i „wychuchane”. No i przede wszystkim dostajemy w końcu logiczne wytłumaczenie, z jakiego powodu doszło do takiego stanu rzeczy. Jedyne co mi w zgrzytało w tej konstrukcji fabularnej, to kulawy wątek miłosnych, którego tak na dobrą sprawę w ogóle mogłoby nie być. Wszystko to co dzieje się pomiędzy Genem i Sissy jest sztuczne i płaskie. Najlepsze porównanie jaki mi się nasuwa to do… zdechłej ryby. Nie ma w tym nawet krztyny ikry, a o emocjach nawet nie ma co myśleć.
Właśnie, jeżeli o negatywach mowa. Kolejnym elementem, który zasługuje na wpisanie na sam ich szczyt, jest kreacja głównego bohatera, która nadal „leży i kwiczy”. Jego sztuczność, głupota i użalanie się nad sobą w najmniej odpowiednich momentach, irytowały mnie tak bardzo, że miałam ochotę walić głową w ścianę, odrzucając przy tym książkę na bok i pozwalając, aby pokrył ją kurz zapomnienia. To naprawdę, chyba najbardziej niewydarzony protagonista z jakim miałam okazję ostatnio się zapoznać. Często nie widzi najprostszych rozwiązań! Ba! Pewnie nie widziałby ich gdyby ktoś napisano mu to wielkimi literami! Podstawiając następnie kartkę pod sam nos! Za swoje niepowodzenia potrafi obwiniać innych, w szczególności swojego ojca. Jednak to co najbardziej kłuje w oczy, to fakt, że często ma się za kogoś lepszego od pozostałych swoich towarzyszy.
Na szczęście jakoś udało mi się zacisnąć zęby i przetrwać tego nieszczęsnego protagonistę. Tym bardziej, że zakończenie ciut zrekompensowało moje nadszarpnięte nerwy. Andrew Fukuda wyjaśnił w nim, co prawda kilka poprzednich wątków (chociażby powód takiego, a nie innego funkcjonowania Misji), ale także dodał kilka zupełnie nowych, które mogą zaskoczyć.
Jak więc łatwo zauważyć, Zdobycz to powieść pełna sprzeczności. Jednak to właśnie sprawia, że nie można się od niej oderwać. Wiem sama po sobie, ponieważ zajrzałam do niej, aby tylko sprawdzić jak będzie się czytało, a sama nie wiem, w którym momencie dobiłam do połowy książki. Polecam szczególnie tym osobom, które miały okazję zapoznać się z tomem pierwszym. Pozostali sami muszą zdecydować, czy mają ochotę rozpoczynać przygodę z kolejną trylogią i nowym wcieleniem wampiryzmu.
http://ogrodpelenksiazek.blogspot.com/2014/09/zdobycz-andrew...