Colin Singleton, szerzej znany jako cudowne dziecko, właśnie skończył szkołę. I został porzucony przez Katherine. Dziewiętnasty raz z rzędu. I to wcale nie przez tą samą. Możecie to nazywać zrządzeniem losu, przeznaczeniem, fatum, czy jak tam wolicie, jednak prawda jest taka, że każda dziewczyna, z którą chodził (choć w niektórych przypadkach to za dużo powiedziane) miała na imię Katherine. Tym razem zraniło go to do żywego. Tak oto chłopak aspirujący na miano geniusza (choć do faktu tego podchodzi z pewną rezerwą) popada w stan bliski załamaniu. Aby do tego nie dopuścić Hassan, jego jedyny przyjaciel, postanawia wraz z nim zapakować się do auta (znanego jako Katafalk Szatana) i wyruszyć w podróż.
Ta jednak kończy się zanim się na dobre zaczyna. I tym oto sposobem lądują w zapomnianej przez świat mieścinie o nazwie Gutshot, która stanie się dla nich miejscem wielu nowych doświadczeń. Tam też poznają Lindsey - wbrew ich pierwszemu wrażeniu całkiem inteligentną osóbkę - i jej paczkę, dostają propozycję pracy oraz tymczasowe zakwaterowanie, a Colin w końcu wykrzykuje swoje upragnione eureka! i zaczyna prace nad Teorematem o zasadzie przewidywalności Katherine. Spokojnie, to wciąż nie koniec niespodzianek, jednak resztę proponuję poznać już podczas lektury.
"Ja mam taką metodę zapamiętywania wydarzeń: pamiętam je jako opowieści. Łącze poszczególne punkty i z nich powstaje historia. A te punkty, które do niej nie pasują, wymazuję."
Przyznaję, że z początku wcale nie byłam zachwycona tym, co sugerował opis. Sam pomysł chłopaka, który umawia się jedynie z dziewczynami o imieniu Katherine, wydał mi się co najmniej naciągany. A jednak wiedziałam, że prędzej czy później i tak po tę książkę sięgnę. I nie żałuję. Może i znalazło się trochę denerwujących mnie szczegółów (które dziwnym trafem wraz z rozwojem akcji albo zanikły, albo przestały mi przeszkadzać; nie potrafię tego jednoznacznie stwierdzić), jednak nie zabrakło też kilku całkiem ciekawych rozwiązań, chociażby ciągłych przypisów nieco rozjaśniających sytuację, zawierających różnego typu ciekawostki, czy też pozbawione większego znaczenia wtrącenia. A przede wszystkim ten charakterystyczny dla Greena styl. Co więcej, autorowi udało się bardzo naturalnie wprowadzić do powieści młodzieżowej zagadnienia matematyczne - trochę wykresów, wzorów - i udowodnić, że ta niekwestionowana (choć często niedoceniana) królowa nauk może mieć bardzo wiele zastosowań.
Jeśli chodzi o bohaterów, przyznam szczerze, że z początku nie polubiłam Colina. Wydawał mi się zbyt zaaferowany swoją powszechną opinią, cała ta sytuacja z Katherine też jakoś nie nastawiała mnie do niego zbyt pozytywnie, jednak ostatecznie udało mu się zdobyć moją sympatię i poparcie. Dzieląc swój czas między tęsknotę za Katherine, wysłuchiwanie mieszkańców, pracę nad Teorematem oraz towarzystwo Hassana i Lindsey stopniowo wyrastał z bycia cudownym dzieckiem, odkrywając i kształtując swoje prawdziwe ja. Swoją drogę do przejścia ma także pozostała dwójka, zwłaszcza Lindsey, która swoje zachowanie zawsze dostosowuje do swojego otoczenia. A co poza tym? Trochę o przyjaźni, egocentryzmie, o tym, jak opowiadać historie i o tym, czy matematyką można wyjaśnić każde zjawisko.
"19 razy Katherine" zdecydowanie różni się od poprzednich powieści tego autora, wciąż jednak pozostaje bardzo greenowska, że tak to ujmę (nie ja jedyna z resztą). Świetnie mi się ją czytało, znalazłam też trochę ciekawych cytatów, choć może nie tyle, co w pozostałych dziełach pisarza. Tak więc polecam (chyba że macie alergię na wszystko, co związane z matematyką). Już nie mogę się doczekać kolejnych książek Greena.
"Książki to notoryczni Porzucani: gdy je odkładasz, mogą na ciebie czekać wiecznie, a gdy poświęcisz im uwagę, zawsze odwzajemniają twoją miłość."
Recenzja z mojego bloga:
http://krople-szczescia.blogspot.com/2014/08/j-green-19-razy...