W odniesieniu do książki Jakuba Ćwieka pojęcie „głośny przebój” nabiera nowego znaczenia. Faktem jest, że, jak na polskie realia, „Dreszcz” sprzedał się w wysokim nakładzie i wywołał odzew czytelników. Raz jeszcze świat polskiej fantastyki zadrżał w swoich posadach, a skrajne obozy – miłości i nienawiści – powzięły się walki o swoje racje. „Dreszcz” jest jednak głośny również w inny sposób. Jego stronice wypełnia rock. Sam też jest jak mocny rockowy kawałek.
Chociaż wydawnictwo Fabryka słów, podobnie do Ćwieka emocje budzi krańcowe, to przyznać jej trzeba, że przejmuje się wizualną stroną swoich pozycji. Nie inaczej sprawa wygląda w przypadku „Dreszcza” – długowłosy, siwiejący mężczyzna; odziany w skórę i stare dżinsy z naszywkami zespołów w strategicznych miejscach (np. Kiss na prawym pośladku); na plecach „dziadek” ma elegancki tytuł książki, z literką „s” w kształcie błyskawicy (piorun jest nawiązaniem do AC/DC). Wszystko to idealnie wkomponowuje się w treść książki.
Ma „Dreszcz” interesującą, choć nieco chaotyczną fabułę. Niektóre wydarzenia nie łączą się ze sobą w sposób przyczynowo-skutkowy tak, jakby brakowało pomiędzy nimi jakiegoś znaczącego fragmentu. Problem tego typu znika jednak, gdy potraktujemy książkę Jakuba Ćwieka nie jako tekst jednolity, a zbiór opowiadań (jak w przypadku „Chłopców”).
Tytułowego bohatera książki czytelnik poznaje nie jako Dreszcza, a Rycha Zwierzchowskiego – starzejącego się ulicznego grajka; rockmana, któremu trochę może w życiu nie wyszło; pijaka (pije przecież bo lubi, a nie – musi); wielbiciela marihuany; erotomana-gawędziarza. Za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności Rychu obrywa gromem z jasnego nieba, gdy kulturalnie popija sobie piwko, siedząc na osiedlowym trawniku. I wtedy zmienia się wszystko.
Zgodnie z zapowiedziami w „Dreszczu” rocka jest mnóstwo. Nie wiem nawet, czy nie ma go tam zbyt wiele. Gdy Rychu rocka słucha, posiadacze książki czytają teksty płynących ze świata Dreszcza kawałków. A Rychu słucha rocka dużo, dużo też o rocku mówi i sam w sobie rockiem jest – strojem, sposobem bycia, sposobem mówienia. Przyznać muszę, że na dłuższą metę może być to uciążliwe, zwłaszcza dla osób, które z językiem angielskim nie są za pan brat, bowiem wszystkie teksty piosenek Ćwiek przywołuje w oryginale.
Jeżeli o język chodzi, to początkowo problem z odnalezieniem się mogą mieć również wszyscy Ci, którzy nie są Ślązakami i nie znają śląskiego. Niby łatwo wydedukować, co też opowiada Alojz (emerytowany górnik i ryśkowy przyjaciel), ale dzieje się to głównie dzięki odpowiedziom Rycha. Z czasem uczucie zagubienia znika i bardzo dobrze, bo z każdą kolejną stroną górnik-olbrzym ma do powiedzenia coraz więcej.
Jak to już Ćwiek ma swoim zwyczaju, naszpikował swoją powieść nawiązaniami do popkultury i głośnymi sprawami z codzienności Polaków. Z jednej strony jest to dla czytelnika gratka, zwłaszcza jeżeli uda mu się rozwiązać te drobne zagadki. Z drugiej strony utrudniałoby to polskiemu fantaście odbiór książki za granicą. Miałam wrażenie, że odrobinę tych wszystkich realistycznych wtrąceń za dużo, a za mało ćwiekowej inwencji, ale trzeba przecież wykazać się jakąś pomysłowością, by połączyć w książce fantastycznej tak wiele elementów rzeczywistości.
Dodatkowo pełno w tej pozycji przekory i inteligentnego dowcipu. Niekiedy autor pogrywa sobie z czytającymi z kata robi ofiarę, a z ofiary – kata. Ćwiek serwuje też czytelnikom sporą dawkę wulgaryzmów i żartów, które dla niektórych mogą okazać się zbyt nietolerancyjne i nieprzyjemne. Taki jest jednak Rychu i jego świat. Poza tym autor tekstu już na pierwszych stronach ostrzega szczególnie wrażliwych czytelników.
„Dreszcz” ma swoje wady i zalety, w większości zależne od czytelniczego gustu. Posiada jednak jeden zasadniczy, obiektywny, defekt. Książka Ćwieka kosztuje 35 złotych, za które czytelnik otrzymuje niespełna 300 stron tekstu poprzetykanego rysunkami i, wspomnianymi już, cytatami z piosenek. Jak dla mnie – sporo, chociaż może nie tak dużo, jak za „Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego.
Historia Ryśka-Dreszcza to rzecz idealna na plażę, leniuchowanie nad jeziorem czy w górach. Pozwala rozładować nieco stresy codzienności i pośmiać się ze stereotypów. By czerpać przyjemność z lektury „Dreszcza” musimy jednak pozbyć się pewnej sztywności i zrozumieć, że Jakub Ćwiek nikogo nie atakuje i nie obraża, a poniekąd śmieje się i z samego siebie.
Tekst dostępny również na moim blogu:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/07/recenzja-ksiazki-dre...