Znowu przychodzi mi pisać o wizji naszego świata po konflikcie nuklearnym, tym razem za sprawą książki „Metro 2033”. Dzięki wyobraźni rosyjskiego autora, pana Glukhovskyego, przenosimy się na przystanki i do tuneli podziemnej, moskiewskiej kolei. Tam właśnie schroniły się niedobitki ludności stołecznego miasta, tworząc na poszczególnych stacjach małe, odrębne społeczności. Część z nich kieruje się znanymi już z historii ideologiami i religiami. I tak na przykład znaczącą siłę posiada linia czerwona, której władze swego czasu chciały „wyeksportować” komunizm na pozostałe stacje. Zdecydowany opór postawiła im Hanza – odpowiednik zachodnich państw kapitalistycznych w skali mikro, gdzie niemal nabożnym szacunkiem darzy się książkę Adama Shmita. W metrze swoje miejsce znalazły też neofaszyzm (IV Rzesza), trockizm, prymitywna religia w Wielkiego Czerwia oraz satanizm, którego wyznawcy postanowili dokopać się do piekła. Wśród zdegradowanych, walczących o przetrwanie ludzi ci, którzy pamiętają czasy świetności, wspominają je z rozrzewnieniem. Młodsi mogą jedynie uczyć się o przeszłości.
Na powierzchni, poza skażeniem, niebezpieczne są nowe, zmutowane i najczęściej przerośnięte formy życia. Paradoksalnie to popromienne monstra mogą wygrzewać się na słońcu, bo – jak zauważa jedna z postaci – ludzie żyjący przy sztucznym świetle lamp i nieprzyzwyczajeni do światła dziennego przypominają Morloków z „Wehikułu czasu” Herberta Wellsa. Egzystencja w metrze nie jest łatwa, za wiele ogólnie dostępnych przed wojną dóbr trzeba słono płacić uniwersalną walutą – karabinowymi nabojami. Do miasta wychodzą jedynie stalkerzy (tak, tak, „Piknik na skraju drogi”) – osoby zajmujące się wyszukiwaniem i sprowadzaniem cennych przedmiotów na sprzedaż. Wielu ludzi szczególną estymą darzy książki…
Z najdalej na północ położonej stacji WOGN, zagrożonej atakami mutantów oddziaływujących na psychikę mieszkańców, pewien młody chłopak o imieniu Artem wyrusza na długą wędrówkę. Chce dotrzeć do legendarnego Polis, ostrzec ludzi przed nowym niebezpieczeństwem i zorganizować pomoc. W trakcie swojej podróży zdobywa wiedzę o otaczającym go świecie, poznaje ludzi i rozmaite, często przeciwstawne światopoglądy, zastanawia się nad sensem życia, wielokrotnie wątpi w sens swojej misji. Faszyści za zastrzelenie oficera prawie go wieszają, ratują natomiast naiwni, izolujący się od linii czerwonej towarzysze-bojownicy z podobizną Che Guevary na sztandarze (właściwie na brudnej szmacie). Komuniści wydają wyrok na Artemowego towarzysza podróży, a o satanistach opowiada jakiś porwany przez nich człowiek. Chłopak trafia też na spotkanie świadków Jehowy, symbolizujących w książce ludzi gorliwie wierzących, jednak ani ten, ani żaden z pozostałych światopoglądów nie zatrzymują go w miejscu. Artem, mimo niewielkiego doświadczenia życiowego wykazuje samodzielne myślenie i krytycyzm, a obrany cel każe mu podążać dalej własną drogą. A że na jej końcu czeka gorycz i jednak rodzaj porażki, to już zupełnie inna sprawa…
Poza interesującym protagonistą, w książce występuje cała plejada postaci – ojczym Artema, drobny cwaniaczek Burbon, tajemniczy filozof Chan, twardzi stalkerzy czy inteligent Porfiriewicz (ponoć pojęcie inteligencji jako grupy społecznej funkcjonuje jedynie w Rosji i Polsce), to tylko niektóre z nich. Na większą uwagę zasługuje pewien kapłan, który sam stworzył religię dla półdzikich ludzi, a urządzenia (a także broń palną) traktuje jako uosobienie zła i powód upadku ludzkości.
W „Metrze 2033” wszystkie uproszczenia fabularne, a nawet pewien schematyzm (przemieszczanie się głównego bohatera od punktu A do B, dalej do C itd.), zostały zastosowane w stu procentach świadomie, a to zupełnie co innego niż pisarska indolencja. Powieść jest metaforyczna, bo czymże jest wędrówka Artema, jeśli nie poznawaniem życia przez młodego człowieka? Glukhovsky zachował odpowiednie proporcje między filozofowaniem, scenami akcji i przedstawianiem zakrojonej na szeroką skalę wizji. Proza zaprezentowana przez niego w literackim debiucie nie tylko wciąga, pobudza wyobraźnię, ale też zmusza do myślenia i wywołuje emocje – w rezultacie dość szeroka grupa czytelników powinna poczuć się zadowolona. Pisałem już kiedyś o tym, teraz się powtórzę – operować względnie prostym językiem i za jego pomocą przekazywać coś istotnego to naprawdę spora umiejętność; również dlatego autorowi należą się brawa. Glukhovskyemu udało się stworzyć kompletną, fantastyczną rzeczywistość; wszystko tu gra, doskonale pasuje do siebie. Co więcej, klimatem postapokaliptycznym „Metro” dorównuje najlepszym dziełom książkowym i filmowym. Wszelkie rosyjskie smaczki, w tym odwołania do wojny ojczyźnianej dodają powieści kolorytu, powodują też, że można ją postawić w jednym rzędzie z najbardziej udanymi tekstami braci Strugackich i Siergieja Łukjanienki. Zakończenie zaskakuje i nie zawodzi – jest odpowiednim zwieńczeniem blisko sześćsetstronicowego tomu. Dodatkowy plus należy się za zamieszczony w książce, kolorowy plan moskiewskiego metra – to coś, co cieszy oko i z pewnością ułatwi śledzenie podróży głównego bohatera.
Oby jak najwięcej takich książek, które eksploatują zdawałoby się ograne już pomysły na zupełnie nowe sposoby. Po raz któryś z rzędu utwierdziłem się w przekonaniu, że kufer z napisem „literatura fantastyczna” jest bardzo pojemny, a jego zawartość niejednym może mnie jeszcze zaskoczyć. Ciekaw jestem tylko, czy pisarza stać na stworzenie w przyszłości czegoś tak rozwiniętego przy zachowaniu wysokiego poziomu, a co w żaden sposób nie będzie nawiązywać do przedstawionego tu uniwersum.