Kuglarz z kuglarzy, czyli Stephen King i drogie sprzedawanie miernej zabawy

Recenzja książki Joyland
Stephena King nie trzeba nikomu przedstawiać. Amerykański pisarz wyrył się w zbiorowej świadomości jako mistrz horroru – każdy kolejny tom, każda kolejna historia po prostu musi być dobra. Autor poczytnych horrorów jest też zdecydowanie płodnym pisarzem. Zdarzały mu się trzy, a nawet cztery premiery w ciągu jednego roku. Czy taka książkowa manufaktura na pewno nie odciska się na jakości powieści? Czy potrafimy pogodzić się z tym, że nie wszystkie pozycje Mistrza utrzymują poziom, który pozwolił mu znaleźć się na szczycie? Jeżeli coś pozwoli nam w to uwierzyć, to z pewnością „Joyland”.
Niby wszystko jest takie samo – mroczna okładka, chwytliwy slogan („wejdź jeśli się odważysz”) i nazwisko mistrza grozy wypisane wielkimi, wyraźnymi literami. Niepokojące rzeczy jednak zaczynają się dziać już po analizie tylnej części okładki. Eksperckie wypowiedzi, mające zachęcić czytelnika do przeczytania „Joylandu”, ani słowem nie wspominają o grozie czy napięciu. Zamiast tego padają hasła takie, jak: odtwarzanie rzeczywistości, sentymentalna wycieczka, poczucie humoru. Czyżby chodziło o jakiegoś innego Stephena Kinga?
Samo streszczenie fabuły wydaje się dość zachęcające. Nastolatek, Devin Jones, złamane serce postanawia wyleczyć sezonową pracą w lunaparku. Jest to jeden z tych starych lunaparków z duszą, które trwają, uparcie odmawiając dostosowania się do zmieniających wymagań świata. Nie ma tu imponujących atrakcji, żadnych superszybkich kolejek, czy takich, które spadają z wysokości już z dołu wydającej się przerażającą. Jest za to niewyjaśnione morderstwo sprzed lat, enigmatyczne przepowiednie i ponadnaturalne moce, a także specyficzni pracownicy.
Miłosne dramaty Devina Jonesa otwierają jedną z najnowszych powieści Kinga. Z początku może i jakoś się mu współczuje. Bez dwóch zdań chłopak został wykorzystany i porzucony. Intrygujące są jednak przede wszystkim wstawki między tymi łzawymi wyznaniami, które sugerują, że bohater ma do opowiedzenia jakąś niecodzienną historię. Niestety, z czasem, cierpienie młodego Devina staje się śmieszne, a nawet irytujące. Próba upicia się przez chłopaka sześciopakiem (patrząc chociażby na zawartość procentową alkoholu amerykańskiego piwa) jest po prostu absurdalna. Słuchanie przez niego smętnej muzyki w zaciszach wynajmowanego pokoju także nie wydaje się wywierać na czytelniku właściwych emocji – cała sprawa raczej bawi niż wzrusza.
Sama tajemnica i enigmatyczne przepowiednie wydają się być nie na miejscu, jakby dodano je na siłę. Rozwikłanie jednego i drugiego nie przysparza żadnych trudności. Brak tu, znanego z innych powieści Kinga, niespodziewanego rozwiązania. Dodatkowo właściwa akcja powieści rozgrywa się na jakichś trzydziestu stronach. Pozostałe trzysta to głównie przemyślenia i emocjonalne uzewnętrznienia Devina.
Nie mogę zarzucić niczego Kingowi jedynie, jeżeli chodzi o językową stronę powieści. Opisy i metafory jak zwykle zachwycają. Chociażby z tego powodu przebrnięcie przez „Joyland” nie jest taką mordęgą, jaką mogłoby być, gdyby tą samą historię opisał ktoś mniej utalentowany. Interesujący jest także slang pracowników lunaparku, chociaż szkoda, że autor ograniczył go do jedynie kilku terminów.
„Joyland” w obliczu innych powieści autorstwa Stephena Kinga wydaje się być pozycją tak mierną, że właściwie niewartą dokładniejszego opisywania. Historia jest przeciętna, główny bohater nudny i mdły. Pozostałe postacie, chociaż nie zupełnie „płaskie”, także nie wykraczają daleko poza ramy schematyczności i sztampowości. Nie zachwyca ani rozpoczęcie historii, ani jej punkt kulminacyjny, ani zakończenie. Sposób narracji – historia opowiadana przez Devina, ale w zaawansowanym już wieku – nie jest żadną nowością. Samo zresztą wykorzystanie głównego bohatera do opowiedzenia historii sprzed lat, odbiera już sporo możliwości w zakresie poszukiwania możliwego zakończenia historii.
Jeżeli do tej pory nie czytaliście żadnej książki autorstwa Stephena Kinga, to zdecydowanie odradzam rozpoczynanie tej przygody od „Joylandu”. Jeżeli jednak z twórczością mistrza grozy jesteście już dobrze zaznajomieni, przeczytajcie – chociażby po to, żeby wiedzieć, że nawet wielcy pisarze popełniają błędy.

Recenzja z mojego bloga: http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/06/recenzja-ksiazki-joy...
0 0
Dodał:
Dodano: 26 VI 2014 (ponad 10 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 364
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Alicja
Wiek: 32 lat
Z nami od: 21 I 2011

Recenzowana książka

Joyland



Jeden z najpopularniejszych pisarzy wszech czasów powraca! Devin Jones, student college’u, zatrudnia się na okres wakacji w lunaparku, by zapomnieć o dziewczynie, która złamała mu serce. Tam jednak zmuszony jest zmierzyć się z czymś dużo straszniejszym: brutalnym morderstwem sprzed lat, losem umierającego dziecka i mrocznymi prawdami o życiu – i tym, co po nim następuje. Wszystko to sprawi, że je...

Ocena czytelników: 4.52 (głosów: 43)
Autor recenzji ocenił książkę na: 3.0