Nie mam pojęcia jak recenzować książki tego typu, ani czy w ogóle recenzować je wypada. A może istnieje jakiś niepisany kodeks, który zabrania komentować i oceniać to, co zostało wykreowane na skutek objawienia Boga? A może ocena powinna się opierać na wierze właśnie i pierwszym zdaniem tej recenzji powinno być właśnie „nie wierzę”?
Przyznam od razu, bo dla wielu może być to ważną informacją, że swojej wiary i Boga w życiu nie odnalazłam – nie odnalazłam jeszcze albo jest to już stan permanentny. Mimo wszystko nie należę do wojujących ateistów, nie krytykuję, a raczej zazdroszczę. Mierzi mnie jednak fanatyzm, a „Niebo istnieje… Naprawdę!” jest dla mnie jego bardzo wyraźnym przejawem.
Niejedną książkę o podobnej tematyce w życiu czytałam. Raymond Moody, najbardziej znany mi autor książek z tego zakresu, wydał na przykład 8 tekstów o wizjach/widzeniach w czasie śmierci klinicznej lub podczas narkozy. Jego książki sprawiają, że zaczynam się zastanawiać, że analizuję. Todd Burpo i Lynn Vincent, autorzy „Niebo istnieje… Naprawdę!” sprawili jedynie, iż chciało mi się płakać ze złości, że zdecydowałam się na recenzowanie akurat tego tekstu i muszę przeczytać go do końca.
Bez owijania w bawełnę – to nie jest książka o chłopcu, który odwiedził niebo. To książka o pastorze, który uznał się za współczesnego Hioba, bo miał gorszy rok. To książka o fanatyku, który tak bardzo chciał dostać znak od Boga, że w końcu go znalazł. To również książka o dziecku z bardzo bujną wyobraźnią, któremu do snu czytano przypowieści biblijne i którego wysyłano do szkółki niedzielnej. To książka o chłopcu wychowanym przez niezwykle religijnych rodziców, ale i bardzo wierzące otoczenie. To książka o dziecku, które nie zdążyło poznać jeszcze niczego, tak dobrze, jak kościoła i Biblii.
Opisywane przez Coltona (to imię chłopca, który miałby być bohaterem tego tekstu) wydarzenia są żywcem wyjęte z „Biblii dla najmłodszych”. Rysunki tęczowej bramy, której strzeże Święty Piotr; Jezusa w białej szacie z fioletową szarfą; Boga w ludzkiej formie, tylko większego, siedzącego na ogromnym, bogato zdobionym tronie. Te krótkie zdania opisujące Niebo, Colton rzucał przez kilka lat. Nie usiadł przy rodzicach jak typowe dziecko i nie opowiadał pełnym napięcia głosem o podróży do Jezusa. Colton od niechcenia dawał rodzicom kilka wskazówek, po czym milkł na miesiące. A rodzice wierzyli, od pierwszego zdania, bez cienia wątpliwości. Może było im łatwo dzięki religijności. A może nie wierzyli wcale, tylko napisali książkę.
Dochodzimy do tego, co uderzyło we mnie najbardziej, czyli tłumaczenie (się). Todd Burpo wielokrotnie wyjaśnia, dlaczego Colton nie mógł wzorować się w swoich przeżyciach na posiadanej wiedzy i doświadczeniach. Tłumaczy, że tych czy tamtych przypowieści nigdy mu nie czytał; że w domu mają książkę bez obrazków; że o tym czy o tamtym nigdy nie mógł słyszeć. Po co te tłumaczenia? Czy nie jest to tekst o wierze? Zachęcający do wiary? Udowadniający sensowność wiary? Przez ilość tłumaczeń wydaje się, jakby Todd Burpo próbował przekonać samego siebie do tego, by uwierzyć.
Drugą irytującą cechą Todda Burpo jest skłonność do opowiadania o pieniądzach. Po przeczytaniu „Niebo istnieje… Naprawdę!” czytelnik doskonale zna zasoby finansowe rodziny pastora. Wie także, ile kosztowało go leczenie złamanej nogi, kamicy nerkowej i pobyt Coltona w szpitalu. Orientuje się, ile pieniędzy przesłała rodzinie Burpo jakaś ciotka z innego stanu, a także anonimowi darczyńcy. Nie wiem, ile razy powtarzają się w książce takie frazy, jak: „problemy finansowe”, „brak pieniędzy” czy „żyliśmy skromnie”, niemniej było to absolutnie nie do zniesienia. Traktowałam to jak kolejne tłumaczenie, jakby Burpo próbował mi przekazać, że to kiepska książka i być może nieprawdziwa, ale potrzebował pieniędzy i prosi o zrozumienie.
Nie uwiarygadnia dla mnie tekstu Todda Burpa również pięć stron opinii ważnych pastorów, intendentów i autorów podobnych książek. To przecież kółko wzajemnej adoracji. Jaki sens ma wypisywanie opinii ludzi o identycznym podejściu do świata, zwłaszcza przy temacie tak kontrowersyjnym? Dlaczego nie ma na tych pięciu stronach, chociaż jednego zdania od kogoś, kto reprezentowałby inne poglądy?
W „Niebo istnieje… Naprawdę!” opisów przeżyć metafizycznych jest tyle, że można by streścić je w formie jednostronnej ulotki. Serio, więcej dowiedziałam się o tym, że pastor Burpy cierpiał jak wydalał kamienie nerkowe i to cierpiał bardziej niż wtedy, kiedy odciął sobie opuszkę palca bagażnikiem samochodu.
Nie chodzi o to, że nie wierzę w doświadczenia ludzi w śpiączce, śmierci klinicznej, czy podczas narkozy. Mogłabym w to uwierzyć i znam wiele historii bardziej przekonujących. Ta książka nie porusza jednak mojego serca i nie zachęca do przemyśleń. Nie ufam pastorowi Toddowi Burpowi nawet w minimalnym stopniu, a jeżeli miałabym kogoś zachęcać do zakupienia tej książki, to tylko i wyłącznie z powodu fundacji Ewy Błaszczyk, którą wspiera się przy zakupie „Niebo istnieje… Naprawdę!”. Może jeszcze dlatego, że ma ładną okładkę w ciepłym, żółtym kolorze.
Źródło mój blog:
http://rec-en-zent.blogspot.com/2014/06/recenzja-ksiazki-nie...