O tym, że Kapuściński pisał fenomenalne reportaże wiedziałem już od dawna, bo od przeczytania słynnego „Cesarza” lata temu. W związku z powyższym z dużymi oczekiwaniami sięgnąłem ostatnio po wydany w 1998 roku „Heban”, który po zakupie leżał na półce, grzecznie czekając na swoją kolej. Lekturę z niewiadomych powodów dość długo odwlekałem, w międzyczasie czytając rzeczy wyraźnie mniej wartościowe. A jakie jest wrażenie po lekturze? Takie, że ciężko mi sobie wyobrazić lepszy zbiór reportaży dotyczących Czarnego Lądu. I tylko czuje się lekki niedosyt, bo chciałoby się czytać dalej, jeszcze jeden rozdział, jeszcze dwa, trzy…
Podróż po Afryce zaczynamy od Ghany w 1958 roku, czyli w okresie dekolonizacji. Wyzwolenie i nowe rządy wywoływały w rdzennych mieszkańcach radość i optymizm, ale wkrótce w afrykańskich państwach pojawiła się nowa burżuazja (wczoraj biedni, dziś stają się bogaci) i zaczęto bezwzględne walki o władzę. W połączeniu z kolektywizmem, silnym poczuciem przynależności klanowo-plemiennej zrodziło to patologie takie jak korupcja i degrengolada rządzących, a także krwawe reżimy i okrutnych dyktatorów. W roku 1960 już siedemnaście krajów było niepodległych. Teoretycznie suwerenne państwa musiały zmierzyć się z wieloma problemami. Dominacja białego człowieka, związana nierozerwalnie z latami niewolnictwa, wyzyskiem i grabieżą wszelkich dóbr naturalnych (wywieźć jak najwięcej, jak najmniejszym kosztem), odcisnęła piętno upokorzenia w umysłach czarnej ludności. Wywołała silny kompleks niższości, pozostawiła też szereg negatywnych wzorców -na czele z rasizmem, pogardą dla innych oraz chęcią wytępienia wrogów- kopiowanych później przez władze i całe społeczności. Jak zauważa Kapuściński, apartheid nie dotyczył tylko RPA – on był obecny na całym kontynencie.
Koloniści tworzyli afrykańskie państwa nie na zasadzie podziału, ale zjednoczenia często zwaśnionych królestw i związków plemiennych. O ile pod białym jarzmem międzyetniczne stosunki uległy hibernacji (lub były ignorowane), to w epoce dekolonizacji ujawniały się na nowo, ze zdwojoną siłą, co oznaczało tylko kłopoty w postaci lokalnych konfliktów. Z czasem pojawili się mniejsi lub więksi watażkowie, trafnie nazywani warlordami. Ci dyktatorzy w mini- państewkach, czerpiący zyski z korupcji lub handlu diamentami i grabiący pomoc humanitarną, dysponują armiami ubogich, często znarkotyzowanych młodych ludzi lub dzieci. Do takich oddziałów zawsze znajdą się chętni, bo bycie ich częścią zapewnia zdobycie jedzenia i przeżycie. W przeciwieństwie do stałej pracy i pożywienia, broń maszynowa była i jest w Afryce dość łatwo dostępna. Przy nieprzyjaznym klimacie, deficycie podstawowych dóbr, nieustannej walce z naturą ten, kto ma karabiny i jedzenie, ma też władzę absolutną.
W nieprzychylnych człowiekowi warunkach woda czy to na sawannie, czy Saharze oznacza życie, a jej brak – szybką i straszną śmierć. Do przeżycia potrzebny jest też cień i dlatego potężne, zielone drzewa w wielu wioskach pełnią kluczową rolę, jako miejsce odpoczynku i narad czy też szkolna klasa. W wielu miejscach na ogół spożywa się tylko jeden posiłek dziennie, a na jedzenie mięsa krowy (zwierzęcia bardzo szanowanego) przeciętna wioska można sobie pozwolić jedynie od wielkiego święta. Kapuściński pisze, że w Afryce w relacjach homo sapiens - przyroda nie ma stanów pośrednich: jeśli jest susza, to bez kropli wody, jeśli zaś pada, to z nieba leje jak z cebra. Nawet burza i pioruny wydają się zjawiskiem zachodzącym na większą skalę, czymś budzącym respekt i bardziej groźnym niż w Europie. Podział roku na porę deszczową i suchą wyznacza rytm bytowania człowieka, jego być albo nie być w wielu regionach kontynentu. Cykl dobowy, ze względu na morderczo upalne dni, ma jeszcze większy wpływ na człowieka niż w innych częściach świata.
Tu dochodzimy do różnic pomiędzy mentalnością Europejczyka a mentalnością Afrykańczyków; ci drudzy w stanie oczekiwania, swoistego „zawieszenia” potrafią trwać godzinami, co oczywiście wiąże się z warunkami pogodowymi i/lub głodem, przy którym istotna jest oszczędność energii. Poza tym wiele rzeczy w Afryce ma charakter tymczasowy i prowizoryczny jak na przykład domy czy właściwie szałasy w slumsach – łatwo je zburzyć, ale i łatwo odbudować. Porównanie człowieka zachodu z mieszkańcem takich państw jak Somalii czy też Etiopia w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku jest jak postawienie obok siebie przesytu wynikającego z nadmiernej konsumpcji z głodem oraz ciągłym brakiem czegoś lub posiadaniem pojedynczych -nieraz gwarantujących zarobek i byt- przedmiotów. Odrębną kwestią pozostaje zupełnie odmienne pojmowanie zła i winy, przynajmniej wśród nienawróconych na chrześcijaństwo, rodowitych mieszkańców Czarnego Lądu…
Niebezpieczne dla człowieka bywają zwierzęta. Zdarza się, że starsze i odłączone od stada lwy szukają „łatwych kąsków”; kiedyś, w czasach kolonialnych w makabryczny sposób zabijały Hindusów, sprowadzonych przez Brytyjczyków do budowy kolei. Ale to biały człowiek okazał się największym mordercą, kierowanym rządzą zysku, bo prawdziwy król tamtejszych zwierząt – słoń stał się celem polowań z uwagi na swoje ciosy. Słoń nie miał naturalnych wrogów, dopóki jego siekaczy nie zaczęto postrzegać jako niezwykle trwałego i pięknego „materiału”. W jednym z rozdziałów autor, wraz z towarzyszem, walczy ze śmiertelnym zagrożeniem w postaci kobry. Niedługo potem mdleje wycieńczony, co stanowi jedynie początek malarii przenoszonej przez żeńskie (a jakże by inaczej!) moskity. Malaria nie stanowi oczywiście odosobnionego przykładu choroby odowadziej.
Ale Afryka to na szczęście nie tylko bieda, wegetacja, rewolty, wojny i inne zagrożenia. Równina Serengeti oczarowuje podróżników bogactwem fauny, w południowej Nigerii zaskakuje mnogość wyznań, sekt i kościołów, a zdawałoby się zwykła dziura w jezdni w okolicach olbrzymiego rynku staje się powodem nagłego aktywizacji i rozwoju lokalnej przedsiębiorczości. Tuaregowie prowadzą z plemionami Bantu przedziwny handel wymienny bez użycia słów, w Debre Zeit w Etiopii istnieje park uzbrojenia wszelkiego rodzaju, wysyłanego przez Związek Radziecki w czasach Breżniewa… W wioskach nadal wierzy się w uroki i rzucających je czarowników. Przy czym, jak utrzymują wieśniacy, istnieje ogromna różnica pomiędzy czyniącymi zło za pomocą siły psychicznej (witch), a rzemieślnikami, którzy czarowania musieli się nauczyć i robią to z wykorzystaniem gestów i obrzędów (sorcerer). Tych pierwszych uważa się za demonicznych i dużo, dużo bardziej niebezpiecznych. Co znamienne, w razie wypadku, dziwnego i przykrego incydentu, czyjejś nagłej śmierci, czarowników szuka się wśród obcych, a nie w swojej rodzinie czy klanie. Źródłem zła, krzywdy są więc właśnie obcy, Inni. Jedyny wyjątek to pewien lud, który wierzy, że czarownicy mogą przebyć wśród nich i nieraz „płaci” za to rozpadem społeczności.
W „Hebanie” każdy z rozdziałów zawiera osobną opowieść z licznymi ciekawostkami. Ponieważ autor potrafił i najwyraźniej lubił rozmawiać z ludźmi, ci opowiadali mu historie o sobie i swoich bliskich. Kapuściński wspaniale przelał je na papier i między innymi dzięki temu powstała świetna, chwilami wręcz porywająca książka. Podczas czytania odbędziecie serię czytelniczych podróży do wielu krajów Afryki, a kunszt autora spowoduje, że wasza wyobraźnia popracuje na wysokich obrotach, niezależnie od tego, czy kiedykolwiek odwiedziliście któryś z nich w rzeczywistości. Afryka odmalowana przez Kapuścińskiego to kulturowy skarbiec, ale też świat, w którym on sam na początku poczuł się przestraszony i całkowicie niedopasowany. Całe szczęście, że mimo malarii udało mu się tam pozostać, bo gdyby stało się inaczej, być może „Heban” nigdy by nie powstał, a to oznaczałoby wielką szkodę dla czytelników nie tylko w Polsce. Treści zawarte w tej książce tworzą wielokolorową, czasami piękną, czasami mroczną, ale przede wszystkim fascynującą mozaikę. „Heban” mogę z czystym sumieniem polecić czytelnikom w różnym wieku, którzy chcą dowiedzieć się czegoś o czarnym kontynencie w drugiej połowie XX wieku.
Książkę nabyłem jako część kilkunastotomowej serii „Biblioteka Gazety Wyborczej” za prawie dwadzieścia złotych, co -zważywszy na przyjemność czytania- uważam za niezwykle udany interes. W tym wydaniu okładka ma wiadomy kolor (widać na niej część twarzy jakiegoś chłopca) i w swojej prostocie prezentuje się bardzo elegancko. Dodatkiem na końcu jest esej ugandyjskiego pisarza, Mosesa Isegawy, poświęcony Ryszardowi Kapuścińskiemu.
Zapraszam również na:
http://jareckr.blox.pl/html
gdzie wkrótce zamieszczę jakiś bonus zdjęciowy do książki.