Ilustracja w konwencji filmów na okładce Joanne Harris „Czekolada” może bardzo zmylić czytelnika – przedstawia kobietę, która wciska do ust mężczyźnie czekoladkę. Prawda, że to romantyczna wizja? Dlatego pierwsze moje skojarzenie to romans. Na szczęście znałam już film na podstawie „Czekolady”, więc nie spodziewałam się nieszczęśliwej i samotnej kobiety, która ze wzajemnością zakochuje się w.... Ale do rzeczy. To, że okładka jest myląca uważam za naganny fakt – bo nastawienie do danej lektury jest bardzo ważne, dzięki temu może się spodobać lub nie.
Skoro już wspomniałam o filmowej adaptacji, to już mówię, że książka jest o niebo lepsza! Tak, to najpierw Joanne Harris stworzyła „Czekoladę”, przy czym została ona wydana w 1999 roku, a historię przeniesiono na ekran rok później. Nie wiem, czy dobrze się stało, bo te dwa produkty umieją ze sobą dobrze żyć: i to, i to jest dobre. Dla mnie zdecydowanie jednak książka jest lepsza i właściwie mogę powiedzieć, że to chyba standardowy przypadek czegoś takiego, czyli: no fajnie było obejrzeć sobie historię na ekranie, ale jakoś tak fajnie się czytało i wyszło lepiej.... Tak czy siak, nim sięgnięcie po adaptację, najpierw zapoznajcie się z lekturą.
Fabularnie pozycja nie jest skomplikowana: Yivanne Rocher wraz z córką podróżuje po świecie, głównie (w ostatnich latach) po Francji. Pewnego dnia przybywa do pewnej wioski i postanawia zostać. Niektórym się to nie podoba...
Teraz zapytacie zapewne: „a skąd tytuł ?”. Odpowiedź jest prosta, jak budowa cepa – Rocher zajmuje się jej produkcją w swoim sklepiku, który zakłada, gdy osiedla się w miejscowości. Trochę żałuję, że mogłam sobie jedynie wyobrażać smak produktów głównej bohaterki, bo zapewne prezentuje się on o niebo lepiej, niż te ze standardową ceną 1,20 złotego w sklepach.
Byłam zaskoczona, kiedy okazało się, że autorka postanowiła ukazać historię Rocher w tym miasteczku okiem dwóch osób, tj. dla każdej z nich osobno pisała w formie pierwszoosobowej. Nie budziło to bałaganu, gdyż utwór podzielony został na rozdziały, skutkiem czego wyszła całkiem zgrabna całość.
Owa całość wygląda mniej więcej tak, jakby autorka postanowiła nam coś przekazać, albo... pokazać. Nie produkcję czekoladek, bo to jest tylko tłem dla pomysłu Harris. Książka posiada kilka wątków, ale autorka skupia się głównie na motywie uprzedzeń i braku gościnności ze strony zamkniętej, wiejskiej społeczności. Czasami aż nie chce się wierzyć, że może dochodzić do takich sytuacji. Ale ja jestem mieszczuchem, więc nie mogę zobaczyć obiektywnie i prawidłowo tychże wydarzeń. Być może, gdyby Harris pisała bardziej w stylu analizy psychologicznej, czytelnik byłby skłonny do uwierzenia w zachowanie przedstawiciela Kościoła. Na nieszczęście dla autorki, tutaj jest podobnie ze wszystkimi postaciami. To znaczy – powiedzieć, powiedzą co czują, zwłaszcza, gdy jest to osoba opowiadająca o tych wydarzeniach. Ale nic ponadto. Harris niezwykle rzadko ukazuje nam myśli danego bohatera. Może to być uzasadnione tym, że pierwszoosobowa rola powoduje, iż w zasadzie można mówić tylko o sobie. A z drugiej strony tego właśnie elementu mi brakowało. Nie wiem, dlaczego, czy to przyzwyczajenie, czy też coś innego. Na szczęście jest to praktycznie jedyna wada powieści.
Książka jest ciepła. Bardzo czekoladowa, aż samemu chce się zjeść dużo czekoladek. Ja ją pochłaniałam w tempie ekspresowym, zjadając każdą stronę z zadowoleniem. Szczerze mówiąc, rzadko zdarza się trafić na tego typu produkt, a jedyną podobną lekturą, która przychodzi mi do głowy jest włoska „Cappucino”. Tak czy inaczej, „Czekoladę” Joanne Harris warto przeczytać.