Do wakacyjnej Fantastyki dołączono powieść Poula Andersona „Stanie się czas” z 1973 roku, nominowaną do nagrody Hugo. Powiadają, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, a na klasyków nie powinno się narzekać, ale nie będę ukrywać, że dziełko Andersona jakoś nieszczególnie przypadło mi do gustu.
W „Stanie się czas” głównym bohaterem jest John „Jack” Havig - mutant obdarzony zdolnością podróżowania w czasie. Przygody Haviga poznajemy z perspektywy zaprzyjaźnionego z rodziną lekarza, który odbierał jego poród. Doktor-narrator opowiada o dzieciństwie i młodości Johna, który już jako niemowlę, choć jeszcze nieświadomie, odbył swoją pierwszą podróż w czasie. W wieku dziewięciu lat zobaczył śmierć ojca na froncie II wojny światowej, ale nie był w stanie jej zapobiec. Podczas późniejszych „wycieczek” spotkał siebie z przyszłości i nauczył się kontrolować swoją ponadnaturalną umiejętność. Autor nawiązał do nastroju polowań na czarownice, rozpętanych przez okrytego złą sławą senatora McCarthego, albowiem w latach pięćdziesiątych Jack przywiózł z przyszłości (z czasów buntów przeciw wojnie w Wietnamie) pewien „wywrotowy” tekst, co mogło się dla niego skończyć nieciekawie. To odniesienie polityczne i późniejsze historyczne, kiedy Havig trafia do Jerozolimy w czasach Chrystusa czy trzynastowiecznego Konstantynopola, są chyba największą zaletą książki.
Od pewnego miejsca tekst zamienia się jednak w typową powieść przygodową i o ile o młodym bohaterze czyta się z zaciekawieniem, o tyle jego „dorosłe” perypetie, skoki w przeszłość i przyszłość zaczynają w pewnym momencie nieco nużyć. Nie będę szukał nielogiczności i bzdurek, o które łatwo, kiedy podejmuje się temat podróżowania w czasie. Napiszę tylko, że znam przykłady lepszego wykorzystania tego, bądź co bądź, ogranego fantastycznego motywu.
„Stanie się czas” to niewielka książeczka napisana mało skomplikowanym językiem, więc jej przeczytanie nie zabierze nikomu większej ilości czasu. To nie jest kiepska literatura, właściwie trudno zarzucić autorowi coś konkretnego na poziomie warsztatowym. Nie podzielam natomiast optymistycznego przesłania i wiary w ludzki gatunek, który ma się jakoby spełnić sięgając kosmosu i gwiazd. Wolę bardziej niepokojące i jednocześnie mniej przewidywalne wizje Phila K. Dicka. Ojciec „Trzech stygmatów” już w latach pięćdziesiątych, w opowiadaniu „Czaszka” zgrabnie wykorzystał temat przemieszczania się w czasie, do tego zawarł w nim klimat doby makkartyzmu. Mam też nieodparte wrażenie, że pan Terry Gilliam kręcąc „12 małp” wzorował się właśnie na tym opowiadaniu.
Wracając do opisywanej powieści: w myśl zasady „lepsze jest wrogiem dobrego”, czy jak w tym przypadku – przeciętnego, proponuję raczej sięgnąć po wcale nie młodsze teksty Dicka, Le Guin czy Mathesona. Te w większości nie zestarzały się ani na jotę i pozostają bardzo atrakcyjną prozą. Ewentualnie, raz na jakiś czas, na zasadzie zapoznania się z tym, co oferowała super-klasyczna science fiction czterdzieści czy pięćdziesiąt lat temu, można przeczytać coś pokroju „Stanie się czas”.
Książka Andersona ma szanse spodobać się młodszym fanom fantastyki, ja po przeczytaniu oddałem ją do biblioteki…
Zapraszam na blog:
http://jareckr.blox.pl/html