Jestem Numerem Cztery to dzieło Jobie Hughesa i Jamesa Freya, którzy umieścili siebie jako przywódcę starszyzny Loryjczyków i autora owej książki Lore Pittacusa. Opowiada ona historię kosmitów z planety Lorien.
John i Henri to tylko dwoje z grupy przybyłych na ziemię po inwazji rodzimej planety Loryjczyków. Przez dziesięć lat spędzonych na Ziemi większość to ciągła ucieczka przed Mogadorczykami – okrutną rasą obcych z planet Mogadore. John jest Gardem – osobą posiadającą nadprzyrodzone moce, a Henri jego Cêpanem – opiekunem bez zdolności. Dodatkowo chłopak jest Numerem Cztery czyli jednym z dziewięciorga dzieci Gardów, którzy w przyszłości mają pokonać Mogadorczyków i przywrócić swoją planetę do życia. Sprawa komplikuje się gdy trójka dzieci w ustalonej kolejności ginie i celem staje się John, który nie ma ochoty żegnać się z życiem w najbliższym czasie.
Aby zmylić prześladowców dwójka bohaterów ucieka do małej (a jakże
) mieściny w Ohio zwanej Paradise. Tutaj chłopak wbrew ostrzeżeniom opiekuna zaprzyjaźnia się z chłopakiem zakręconym na punkcie UFO i dziewczyną po przejściach do której zaczyna czuć miętę. I dopiero teraz zaczynają się kłopoty, nie tylko z Mogadoorczykami ale także byłym Sary.
Co było dalej nie napiszę nie będę psuć niespodzianki. Książka jak dla mnie jest czymś nowym po wampirach, wilkołaczkach i całej ferajnie baśniowych stworów. Spotykamy się tutaj z istotami pozaziemskimi (w brew wszelkim stereotypom) nie pragnących (przynajmniej z jednej strony) zagłady naszej planety. Loryjczycy szukają u nas tymczasowego schronienia, nie rzucają się w oczy bo wyglądają jak ludzie, mówią jak ludzie i są w każdym calu do nas podobni czują, myślą i kochają. W pewnym stopniu są też bezbronni, ale i tak oprócz swojego życia chcą też pomóc ludziom by nie spotkał ich los jaki dotkną ich cywilizację.
Bohaterzy są bardzo dobrze wykreowani. To nie wyidealizowane piękności, wręcz przeciwnie mają swoje problemy i rozterki, mają wady i zalety przez co możemy się z nimi utożsamiać. Mi osobiści najbardziej przypadł do gustu i zwalił na kolana Bernie Kosar. Jak pies może tego dokonać? Trzeba samemu przeczytać.
Na koniec małe porównanie do filmu. Oglądałam go będąc w trakcie czytania i muszę szczerze przyznać, że jak to bywa z ekranizacjami nie jest wcale tak dobra jak książka. Wiele jest zmienionego. Brakowało mi retrospekcji Johna gdzie wraca wspomnieniami na Lorien i jej opisów. Wkużały mnie też relacje chłopaka z Henrim, a najbardziej postać Sary gdzie w książce ujęła mnie swoim zachowaniem wobec Johna, bijąca optymizmem i zawsze uśmiechnięta, a w filmie to obrażona panna z wiecznie niezadowoloną miną, pusta lala, którą lepiej zagrał by manekin. Wiem, że to kwestia aktora, ale panna Argon (chyba nie jestem pewna, a nie chce mi się sprawdzać nazwiska) wyglądała jakby była zmuszona grać tę rolę. Plusem filmu są niewątpliwie efekty specjalne pana M.Baya (uwielbiam jego Transformersy
) i postać Szóstki choć w książce wyglądała inaczej i zachowywała się też inaczej to w filmie podobała mi się jej zawzięta mina mordercy i cięty język.
To by było na tyle podsumowując książkę szczerze polecam, a film kto chce to obejrzy a kto nie ten nie. Teraz czekam na Numer Siedem