„- Zaręczam ci, panienko, że nie znajdziesz muzyki, która brzmiałaby nieprzyzwoicie. Co innego słowa, te mogą prowadzić na manowce, lecz muzyka z samej swojej istoty będzie zawsze językiem aniołów.”*
Związki osób z różnych klas społecznych z góry są skazane na niepowodzenie. Otoczenie jawnie okazuje niechęć takim uczuciom i robi wszystko by im zapobiec. Wy mimo świadomości dzielących was różnic, niechęci otoczenia oraz różnicy poglądów nie mogliście powstrzymać tego co zaczęło rodzić się między wami. Tylko czy to co wydarzyło się tak nagle jest na tyle silne by przetrwać przeciwności, które na was czekają?
Kit Tuner jest dzieckiem z nieprawego łoża. Jego ojcem był hrabia Lacey, który miał jeszcze trójkę synów oraz córkę. Dopóki żył łożył na naukę syna, ale gdy umarł chłopak musiał zacząć sam sobie radzić, bo żadne z dzieci nie wiedziało o jego istnieniu. Trudnił się aktorstwem i dzięki swoim umiejętnością zdobył niemałą sławę. Dwa lata temu niespodziewanie nawiązał kontakt z rodziną i okazało się, że nie jest taka zła jak mu się wydawało. Pewnego dnia wraz z swoim przełożonym udaje się na kolacje służbowo-towarzyską na której poznaje Mercy Hart. Dziewczyna od pierwszego wejrzenia zawróciła mu głowie, niestety jest ona córką zagorzałego purytanina, najbogatszego kupca, który jest bardzo surowy i nie odda dziewczyny byle komu. Pomimo czystych intencji, szczerego zakochania i oddania ukochanej przeszkodą na drodze do ich szczęścia staje jego pochodzenie oraz zawód, którym się trudni. Czy los ostatecznie będzie im sprzyjał?
Po bardzo udanej „Alchemii miłości” oraz nie gorszych „Demonach miłości” przyszedł czas na ostatni tom trylogii. Przyznać muszę, że niecierpliwie go oczekiwałam, pierwsze dwie części bardzo mi się podobały i byłam ciekawa czym jeszcze może uraczyć swoich czytelników powieściopisarka. I przyznać muszę, że po raz kolejny nie zawiodła.
Akcja książki dzieje się w czasach kiedy to w Anglii coraz bardziej umacniał się purytanizm. Jest to ruch religijno-społeczny, który miał na celu „oczyścić” kościoły anglikańskie z resztek katolicyzmu. Wyznawcy tej religii bezwzględnie podporządkowywali swoje życie Pismu Świętemu, opierało się ono na pracy, modlitwie i studiowaniu Biblii. Edwards bardzo rzetelnie odwzorowała te czasy, nie raz przechodziły mnie aż dreszcze od tego jak fanatycy wiary traktowali „grzeszników”. Ogólnie szokujące było to jak mocno pokładali wszystko w wierze. Jeśli działo się coś złego to zapewne z ich winy, bo zgrzeszyli/za mało się modlili, bez skrupułów potrafili zabić lub zamęczyć, oczywiście w imię Boga.
Oczywiście oprócz tego po raz kolejny zadbała o rzeczywiste przedstawienie tego jak żyło się za czasów panowania Elżbiety I. Obrazowa aczkolwiek bez zbędnego rozpisywania się ukazała ja się wtedy ubierało, żyło i mieszkało. Za każdym razem stawia nacisk na to, że kobieta zazwyczaj nie ma nic do powiedzenia, liczyło się tylko słowo mężczyzny, to ojcowie wybierali córką przyszłych mężczyzn i to nie patrzą na to co ona myśli tylko co może wnieść on do rodziny. Z drugiej jednak strony udowadnia, że prawdziwe uczucie z niewielką pomocą dobrze usytuowanych znajomych oraz umiejętności przekonywania może przetrwać (tak było w przypadku historii Willa i Jamesa, czy Kitowi również się uda przekonać musicie się sami). Fabuła powieści jest ciekawie wymyślona, akcja toczy się szybko i cały czas coś się dzieje, bywają momenty zaskoczenia i niespodziewane obroty spraw. Język jest typowy dla czasów, w których rzecz się dzieje, ale bez problemów można wszystko rozumieć, a w niektórych przypadkach są umieszczone przypisy. Widać, że Edwards wczuła się w powieść i realistycznie odwzorowała klimat szesnastowiecznej Anglii.
Gdy w drugiej części pojawił się Kit brałam go za lekkoducha, który żyje z dnia na dzień, teraz miałam okazję poznać go lepiej i wiem, że stał się tym kim jest przez życie, które nie obszedł się z nim za delikatnie. Przyznać jednak trzeba Turnerowi, że zawsze sobie radził i zachował swoją godność. To co robił i mówił to bardziej pozory na potrzeby innych oraz brak motywacji do tego by zacząć żyć inaczej. Jeszcze zanim poznał Mercy cechował się lojalnością i dbaniem o przyjaciół czy też rodzinę, a poznanie panny Hart było dla niego tylko bodźcem do dalszych zmian. Miał o kogo walczyć. W wybrance mężczyzny podobała mi się jej natura buntowniczki oraz przekora. Niby posłuszna ojcu i temu co wbijał jej przez szesnaście lat do głowy, skromna, cicha i niedoświadczona, ale potrafiła pokazać, że umie myśleć sama, że poradzi sobie w trudnych sytuacjach i to, że Bóg chciał szczęścia swoich wyznawców i nie wszystko co przynosi radość jest złe. Małe toto i niepozorne, ale charakterek ma niesamowity!
Oficjalnie mogę przyznać, że jestem fanką twórczości Eve Edwards, chociaż tej części tak jak i drugiej, zarzucam potraktowanie niektórych spraw po macoszemu (szkoda, że obie powieści nie były chociaż odrobinę dłuższe by rozwinąć co nieco) to i tak nie można odmówić jej ogromu pracy jaką włożyła w pisanie. Nawet z tyłu na skrzydełku książki widnieje informacja, że potrzeby tej trylogii autorka oglądała wnętrza zaprojektowane jak w omawianej epoce, oglądała turnieje (były w Alchemii miłości), a nawet uczestniczyła w ucztach w stylu elżbietańskim. Zapewne dzięki temu tak mocno oddała ducha tamtych czasów. Do tego niewątpliwym kolejnym atutem są emocje zawarte w opowieści. Jest ich mnóstwo i są bardzo intensywne. Historia wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do ostatniej kropki. Niektóre wydarzenia szokują, inne przerażają, a jeszcze inne śmieszą lub wzruszają. Gdy już zaczęłam ją czytać nie byłam wstanie odłożyć książki dopóki nie przeczytałam ostatniego zdania. A trzeba wam wiedzieć, że robiłam to z wielkim smutkiem, bo wiedziałam, że tym razem żegnam się z bohaterami już ostatecznie, że to już koniec. Pozostaje mi mieć tylko nadzieję, że Edwards nie poprzestanie na owej trylogii i nie przyjdzie mi długo czekać na inne jej publikacje.
Lubię gdy autor rzetelnie podchodzi do swojej pracy i dba o detale, Eve Edwards pod tym względem jest niesamowita. Zaraz obok tego jest umiejętność przekazywania uczuć i pisania o miłości tak, że czytelnik (a na pewno ja) nie czuje przemęczenia materiałem. I gdyby nie te spłycenie zakończenia (również w „Demonach miłości”) nie miałabym się do czego przyczepić. Jednakże polecam ten tytuł tym, którzy mają poprzednie za sobą i nie byli zawiedzeni oraz całą trylogię osobą, które gustują w romansach historycznych oraz czasach Tudorów. Gwarantuję, że się nie zawiedziecie.
*str. 55
http://zapatrzonawksiazki.blogspot.com/2014/02/gra-w-rytmie-...