Na lekturę książki "P.S. Kocham Cię" miałam ochotę mniej więcej od pół roku, kiedy to na (niestety tylko czasowo odkodowanym) Canal+ dane mi było obejrzeć film, na którym spłakałam się jak dziecko. Kiedy więc, w końcu, dotarł do mnie od dawna upragniony zastrzyk gotówki postanowiłam wydać go na jedyny (jak dla mnie) słuszny cel, czyli na książki. Wśród nich znalazła się rzeczona pozycja autorstwa Cecelii Ahern.
Nie ma co ukrywać - wszystkie inne lektury poszły na bok, ustępując miejsca tej jednej, można by wręcz rzec - od dawna upragnionej. Czytało się świetnie - całość pochłonęłam w 4 godziny (po odliczeniu niewielkiej "górki" na otarcie łezki), jednak wraz z ostatnią stroną powieści pojawił się dziwny... niedosyt? I nie mam tu na myśli tego, że się zawiodłam lub, o zgrozo, żałuję, że poświęciłam ten czas. Rzecz w tym, że spodziewałam się czegoś innego.
Jakie bowiem oczekiwania ma czytelnik wobec pozycji, jeżeli dane mu było najpierw widzieć ekranizację? Tej samej historii tylko ciekawszej i bardziej rozbudowanej, bo zgodnie z powszechnym prawem - adaptacja zawsze jest okrojona i uproszczona (a według niektórych również gorsza). W tym przypadku, było jednak zupełnie odwrotnie. Scenarzyści, jak się zdaje, postanowili oprzeć się jedynie na pomyśle autorki stwarzając niemal osobną historię (choć oczywiście część scen się pojawia). Gdyby zmienić imiona bohaterów można by z tego zrobić "P.S. Kocham Cię 2" i nikt, prawdopodobnie, nie zgłosiłby protestu.
O jakich różnicach mówię? Trudno jest mi je opisać w pełni nie popadając przy tym w spoilery, więc powiem ogólnie - fabuła oparta jest na książce zdumiewająco luźno. Już sama "geneza" bohaterów dziwi. W książce, mamy do czynienia z wieloletnimi przyjaciółmi, w filmie - parą, która poznała się podczas wakacji. Niby mała rzecz, a już zmienia odbiór. Do tego dochodzą zmodyfikowane polecenia dla Holly, a wreszcie odmienne wytłumaczenie pochodzenia listów.
Trudno jest mi jednoznacznie określić, która wersja jest lepsza. Obie posiadają swoje plusy i minusy, które na "szali atrakcyjności" dają mniej więcej równą wagę. O ile w filmie, np. bardziej podobał mi się pomysł z zamówionym posłańcem i "taśmą zza grobu" na urodziny Holly, o tyle np. historia wakacji w Hiszpanii i filmu "Dziewczyny w wielkim mieście", które nie pojawiają się w adaptacji, przypadły mi do gustu bardziej niż ich filmowe odpowiedniki. Takich przykładów można by podać doprawdy wiele, a i tak nie dałoby się (przynajmniej ja nie jestem w stanie) wydać jednoznacznego werdyktu.
Obie wersje polecam równie gorąco. Odradzałabym je jedynie osobom z chorobliwą awersją do wszystkiego, co choćby przypomina romanse i wspomina o miłości. A ta historia dotyczy właśnie jej i to we wspaniały, pełen ciepła sposób - nie pozbawiony humoru ale i skłaniający do refleksji. Czytelnik (także i widz) na przemian śmieje się i ociera łzę wzruszenia. I mimo tak, wydawałoby się, wybitnie pesymistycznego tematu, autorka uniknęła ckliwości i melodramatyzmu rodem z Harlequinów, nie odbierając zarazem historii jej "życiowości".
Ostateczną ocenę pozostawiam zatem indywidualnym odczuciom i preferencjom. Jeżeli ktoś nie zapoznał się jeszcze z żadną z wersji, to proponuję sięgnąć najpierw po książkę. Różnice będzie wtedy, prawdopodobnie, łatwiej przełknąć - wszak po filmie i tak spodziewamy się zmian...