Nie jest to moja pierwsza książka autorstwa Krzysztofa Vargi, pierwszą, jaką przeczytałam, była "Tequla" nominowana do nagrody Nike w roku 2002. Jestem również szczęśliwą posiadaczka "Śmiertelności", której jakoś nie moge zmóc. Wydobyłam z zakamarków, postawiłam na widoku, więc szansa na przeczytanie jest, a tymczasem "Gulasz z turula", użyczony przez dzieci. Zmaganie z książką zapowiadało się boleśne, podobie jak kiedyś z "Drogą do Babadag" Stasiuka. Węgry, Rumunia, Bułgaria, Jugosławia to nasi dawni bracia, a w zasadzie o tych krajach nie wiemy nic. Historia, kultura tych krajów to u mnie białe plamy. Wydawało mi się, że o Węgrzech to ja coś wiem, ale czytając "Gulasz..." szybko sie przekonałam, że jeśli o Węgry idzie to ja wiem tyle, że Polak-Węgier dwa bratanki, znam wino egri bikaver i kadarkę, choć z ta kadarką to tak nie do końca. Kadarka kojarzyła mi sie z sekretarzem generalnym KC WSPR Janosem Kadarem, a nie szczepem winorośli, Kadara autor przetworzył na paprykarz, z Rakosiego ugotował zupę, na salami przeznaczył św. Stefana. Wbrew pozorom nie jest to książka o kuchni węgierskiej, to książka o historii Węgier, przemianach politycznych, o tęsknocie za Wielkimi Węgrami, ludziach. Książka napisana z dystansem do kraju przodków , z humorem, z przymróżeniem oka. Ciekawe, gdyby powstała taka książka o Polsce i Polakach? Pewnie podniósłby się krzyk, że Varga profanuje świętości narodowe.
Sądziłam, że przez ksiązkę będę brnąć z większym trudem, węgierskie nazwy trudno powtórzyć, zapamiętać - zupełnie niemozliwe, węgierski jest dla mnie prawie jak chiński, ale książkę czytało mi się dobrze, Varga znów mnie ujął swoim sposobem pisania. Było smutno , ale i "śmieszno".