Szukałam krótkiej powieści do przeczytania w dwa dni przed wyjazdem nad morze. I znalazłam. W bibliotece na półce czekał na mnie Tolkien z "Dziećmi Húrina".
Trzy lata temu, w wakacje, przeczytałam "Władcę Pierścieni" i od tego czasu nie miałam kontaktu z dziełami Tolkiena. Po tak długiej przerwie trudno było mi na nowo oswoić się z unikalnym stylem tego pisarza. Gdy już przedarłam się przez kilka pierwszych stron lektura stała się czystą przyjemnością.
Wydarzenia dzieją się tysiąc lat przed powołaniem Drużyny Pierścienia. Historia opowiada losy rodu Húrina, nad którym wisi przekleństwo. Są to lata pełne smutku i cierpienia. Młody Túrin, syn Húrina, tuła się po całym świecie, co rusz zmieniając swe imię, by oszukać los. Gdy poznaje piękną kobietę i bierze ją za żonę, wydaje się, jakby fatum przeszło obok a szczęściu mężczyzny nic już nie może zagrozić. Jakże mylne są to wnioski. Nie można, bowiem, uciec przed przeznaczeniem.
Ta smutna opowieść uczy prawdy życiowej w myśl powiedzenia "Co komu pisane, to go nie minie". I ja również utwierdziłam się w przekonaniu, że każdy człowiek ma zapisane życie w niewidzialnej księdze z własnym nazwiskiem na okładce.
3,5/6
Opinia opublikowana u mnie na blogu
http://przy-swietle-ksiezyca.blogspot.com/2013/08/john-ronal...