Fotografia nie jest w tej książce terapią, jak sugeruje tytuł. Jest raczej sposobem na życie, mało luksusowe zresztą, jest receptą na oderwanie się od szarej rzeczywistości, niewiele ma jednak wspólnego z pasją. W moim odczuciu, oczywiście. To wydało mi się dziwne, bo sztuka fotografią zwana, pasją być powinna.
Sowula opisuje grupę młodych ludzi, mieszkających w starej kamienicy. Łucja, Konrad, Jose i Galago wspólnie spędzają czas na kilkunastu metrach kwadratowych, ale nie przyjaźnią się. Przemykają obok siebie, każdy na swój sposób stara się umknąć codzienności. Łucja fotografuje i smakuje coraz to nowsze gatunki herbat; Jose, obdarzony niezwykłym talentem fotograficznym, nieźle zarabia na pstrykaniu zdjęć majonezowi i podobnym pierdołom; Galago studiuje psychologię, jest pesymistą, snującym się z kąta w kąt, analizującym własne fobie; Konrad utrzymuje jednoznaczne kontakty z atrakcyjną i bogatą kobietą, która ma w tym niezwykły cel, o czym chłopak przekonuje się na końcu powieści.
Książkę czyta się szybko i dobrze, ma klimat, bohaterowie są fajni, ale...No, właśnie, ale...to wszystko jakoś nieudolnie opisane, mało wciągające i kończy się w momencie, gdy czytelnik chciałby jeszcze.
Autorka chciała opisać absurdalną rzeczywistość, w której ludzie po studiach, ludzie z talentem muszą rozmieniać się na drobne i nie mają szans na rozwijanie pasji.
Książkę uzupełnia siedem fotografii, które w ogóle do mnie nie trafiły i którymi zdecydowanie zachwycać się nie będę.
[Tekst umieściłam również na swoim blogu]