Nie jeden raz spotykałem się z pewną opinią o twórczości mistrza literatury grozy, Stephena Kinga: im starsze jego książki, tym lepsze. Biorąc pod uwagę fakt, iż stosunkowo niedawno napisane „Ręka mistrza” oraz „Pod kopułą” zebrały pozytywne (lub w większości pozytywne) recenzje, powyższe stwierdzenie może nie być do końca prawdziwe.
Cóż, ciężko mi się do tego odnieść gdyż -wstyd się przyznać- „Wielki marsz” jest dopiero trzecią książką Kinga, którą przeczytałem. Jako fan fantastyki z pewnością postaram się nadrobić to karygodne zaniedbanie. W kolejce już czeka „Sklepik z marzeniami”, ale do rzeczy, do rzeczy…
„Wielki marsz” powstał w 1979 roku, należy więc do wcześniejszych powieści Stephena Kinga. Pomysł na fabułę przypomina mi nieco (oparty na książce) film Sydney Pollacka „Czyż nie dobija się koni?”. Oto stu chłopców bierze udział w morderczym marszu, z którego tylko zwycięzca może dostąpić nagrody i uwielbienia tłumu, a co najważniejsze – tylko on może zachować życie. Dla pozostałych „zawody” kończą się gdzieś na wielokilometrowej drodze lub ewentualnie poboczu.
Wszyscy uczestnicy marszu zgłosili się na ochotnika, choć kierowali się przy tym bardzo różnymi pobudkami.
Zwolnienie poniżej założonej szybkości minimalnej z jakiegokolwiek powodu skutkuje otrzymaniem ostrzeżenia od pilnujących ich żołnierzy. Po trzech ostrzeżeniach w konkretnym przedziale czasowym dany uczestnik marszu jest mocno zagrożony czerwoną kartką. Ta jest jednoznaczna z zabiciem na miejscu. Żołnierze, rzecz jasna, nie poruszają się na piechotę; w eliminowaniu kolejnych zawodników są tyleż skuteczni, co pozbawieni emocji i najmniejszych skrupułów. Pochód trwa – w słońcu i spiekocie, w zimnie, mgle i deszczu. Chłopcy otrzymują wodę i co pewien czas żywność, a załatwianie potrzeb fizjologicznych związanych z przemianą materii w takich warunkach często skutkuje upokorzeniem i ostrzeżeniami. Nietrudno się domyśleć, co może dziać się z organizmem człowieka, który pod groźbą śmierci musi stale podążać przed siebie, niezależnie od warunków pogodowych i pory dnia. Nawet jeśli jest silnym młodzieńcem z żelazną kondycją i świetnym przygotowaniem fizycznym prędzej czy później czekają go wzmagania z brakiem snu, odciskami i pęcherzami, czasami przeziębieniem oraz skrajnym wyczerpaniem organizmu.
Dla Kinga ważniejsze jest jednak to, co dzieje się w głowach chłopców, szczególnie po kilku dniach od startu i po kolejnych egzekucjach. W miarę „topnienia” początkowej setki wzrasta dramatyzm, coraz częściej dochodzi też do rozpaczliwych aktów ze strony zawodników. Ci, którzy utrzymują się przy życiu na różne sposoby starają się znaleźć w sobie choć cień motywacji, by jeszcze powalczyć. Niektórzy chcą już tylko odejść z godnością. Nawet w tak kuriozalnej sytuacji, która zakłada skrajną rywalizację chłopcy rozmawiają ze sobą, tworzą więzy przyjaźni, pomagają kolegom, choć nie wszyscy i nie do samej „mety”.
Po co ten krwawy teatr? Ku uciesze gawiedzi, bo wielki marsz jest narodową rozrywką Amerykanów. Co więcej: posiada wieloletnią tradycję! W miastach leżących na trasie chłopców witają tłumy ludzi, a im większe miasta i im bliżej końca, tym większa jest uciecha gapiów. Krzyki, wiwaty, transparenty… Zdaje się, że uwielbiają uczestników, największe zainteresowanie budzi jednak śmierć. Nawet wypróżnianie się na drodze przez głównego bohatera powoduje w ludziach niezdrowe emocje.
Twarz tłumu jest zawsze taka sama – jak zauważa jeden z bohaterów.
Choć współczesna telewizja nie posunęła się tak daleko, mamy przecież i w naszej rzeczywistości przykłady przekraczania granic dobrego smaku i łamania kolejnych barier w programach rozrywkowych, na przykład typu reality show. Może rzeczywiście przedstawiciele gatunku homo sapiens zawsze potrzebują igrzysk bez względu na czasy i miejsce…
Co jakiś czas pojawia się jeżdżący jeepem, owiany sławą i patetyczny Major, co tworzy konkretny kontekst, budzi we mnie skojarzenia z wojnami (Wietnam) i posyłaniem na nie bardzo młodych, naładowanych wzniosłymi hasłami, naiwnych ludzi. Również ochotników, nieświadomych piekła, w jakie się pakują. Kiedy zadają sobie pytanie „Co ja tu robię i o co właściwie walczę?” jest już zdecydowanie za późno. Dokładnie tak samo jest z maszerującymi, a później słaniającymi się z wycieńczenia chłopakami.
Czytając „Wielki marsz” łatwo domyślimy się, kto będzie zwycięzcą, co wcale nie musi oznaczać wady; nie to jest w książce najistotniejsze.
Stefan Król stworzył krótką bądź co bądź powieść z gatunku tych, co „same się czytają”,
ciekawą i niebanalną.
Zapewnił też coś niezwykle ważnego- mnogość interpretacji…