„Krwawy południk” ukazał się w Polsce nakładem Wydawnictwa Literackiego, w USA miał premierę w 1985 roku. To druga, po bestselerowej i nagrodzonej Pullitzerem „Drodze” powieść McCarthy’ego, po która sięgnąłem.
Nie żałuję, choć książka do łatwych, lekkich i przyjemnych z pewnością nie należy. Tak jak w „Drodze” mamy do czynienia z motywem wędrówki czy tułaczki, tym razem nie w świecie postapokaliptycznym lecz w Ameryce i Meksyku XIX wieku.
Tak jak w „Drodze” dialogi są oszczędne, wręcz ascetyczne a każde wypowiedziane przez postacie zdanie nie jest poprzedzone myślnikiem. Poetyckie opisy przyrody przemieszane są ze scenami makabrycznych rzezi dokonywanych zarówno przez Indian, jak i białych bandytów. Zawiedzie się ktoś, kto sądzi, że w książce znajdzie twardych, ale szlachetnych rewolwerowców, gotowych stanąć w obronie słabszych czy sprawiedliwych szeryfów zaprowadzających porządek w dzikiej, dopiero zaludnianej krainie. Króluje bezprawie i przemoc w najbrutalniejszej postaci. Najważniejszym trofeum są skalpy. Zdziera się je z zabitych i żywych ludzi; nie tylko z przeciwników po zakończonej walce, ale też z kobiet i dzieci. Opis dziwacznie ubranych Komanczów może budziłby uśmiech, gdyby nie to, że w dzikim ataku zarzynają i dosłownie patroszą kawalerzystów, odrąbują głowy i członki, smarują się ich krwią. Biali wcale nie są lepsi- w wiosce Apaczów krew leje się strumieniami, dla nikogo nie ma pardonu, gwałcone są konające i już martwe kobiety.
Głównym bohaterem jest kilkunastoletni chłopak, uciekinier z domu z charakterem i skłonnością do bójek. Dzieciak wędruje do Teksasu, by w końcu trafić do bandy łowców skalpów, której przywódcą jest John Glanton (postać autentyczna). Jego okrucieństwo i cynizm bledną jednak przy cechach Holdena, zwanego sędzią. Dwumetrowy sędzia przeraża nie tylko posturą. Swoim wykształceniem i inteligencją przewyższa wielokrotnie resztę członków bandy; ma w sobie po troszę z kaznodziei, filozofa, naukowca, nawet szamana. Wydaje się być szalonym i nieobliczalnym demonem wojny, którą hołubi. W całej grupie zabijanie nie budzi emocji, odebranie komuś życia jest łatwe niczym splunięcie. Sam Glanton zdaje się być nieporuszony także śmiercią współtowarzyszy, rannych w strzelaninie po prostu się dobija. Poczucie siły i bezkarności pcha ich do kolejnych pijatyk i morderstw: giną meksykanie mieszkający w zapadłych miasteczkach a w pewnym momencie, po opanowaniu przeprawy z promem, Glanton zaczyna przypominać średniowiecznego, krwawego władykę. Do czasu, aż indiańska maczuga rozłupuje mu głowę…
Jak przystało na opowieść o Ameryce z XIX wieku są i knajpy oferujące, oprócz whiskey, także towarzystwo prostytutek.
Przyroda tak pięknie i lirycznie opisywana przez McCarthy’ego bardzo często okazuje się mordercza- umrzeć można nie tylko od strzał Indian czy kul, ale też pod wpływem palącego słońca na pustkowiach, które zdają się nie mieć kresu, w łapach potężnego grizzly czy od ukąszenia węża. Krajobraz podczas przemierzania terenów Teksasu i Meksyku zmienia się- pustkowia przechodzą w lasy iglaste i liściaste, góry z potokami i mieściny, gdzie obrazem nędzy są lepione chatynki.
Śladem ludzi idą wilki, nie jako jedyne chętne do skosztowania ludzkiej i końskiej padliny. Wydawać by się mogło, że zwierzęta w walce o przetrwanie są jednak bardziej przewidywalne niż człowiek. Walka, której częścią jest też Dzieciak nikogo w ludzkim świecie nie pozostawia bez skaz i wypaczenia.
Podczas przemierzania rozległych połaci bardzo częstym jest widok zniszczonych lub wywróconych wozów o połamanych osiach. Taki wóz widnieje na okładce książki wraz z bielejącym kościotrupem, co stanowi symbol przegranej człowieka z dziką krainą.
Obraz tak zwanego dzikiego zachodu zaserwowany przez pisarza jest więc daleki od westernowego i - tutaj nie mam wątpliwości - znacznie bardziej zbliżony do prawdy.
To czytelnicza podróż nie tylko przez niebezpieczny kraj ale również, a raczej przede wszystkim- do mrocznych otchłani ludzkiej duszy.