Tyrmandowie. Romans amerykański

Recenzja książki Tyrmandowie. Romans amerykański
To było tak dawno…
Dobrze, że było.
Bez Niego, bez naszej wspólnej historii, byłabym dziś innym człowiekiem.*

Nazwisko Leopolda Tyrmanda obiło mi się o uszy dosyć późno, bo dopiero na studiach. Niestety oprócz krótkiej wzmianki na jednym z wykładów, nikt nie poświęcił więcej czasu tej niezwykłej osobie. Może to i dobrze, gdyż zupełnie nieskażona czyjąś subiektywną opinią z wielkim zainteresowaniem sięgnęłam po książkę Agaty Tuszyńskiej Tyrmandowie. Romans amerykański. Pomyślałam, że dowiem się sama, wyczytam z listów do żony Mary Ellen, jakim był człowiekiem, a potem dopiero sięgnę po jego utwory. Nie do końca dotrzymałam słowa, ale po kolei. Kiedy nadeszła paczka z książką, rwałam papier jak szalona, taka byłam jej ciekawa. Potem godzinę siedziałam jak zahipnotyzowana i dotykałam jej, wąchałam, kartkowałam, odczytywałam losowo wybrane fragmenty. Postanowiłam, że codziennie wieczorem będę się delektować lekturą kawałek po kawałeczku, tak, żeby nie umknął mi żaden ważny szczegół. W rezultacie przeczytałam już książkę dwa razy, w między czasie podczytując Opowiadania wszystkie Tyrmanda i wsłuchując się w audycje radiowe poświecone temu pisarzowi, eseiście, publicyście.
Tak właśnie lubię najbardziej. Dowiadywać się, czerpać z różnych źródeł, myśleć, zapisywać i podziwiać.

Książka urzekła mnie już na początku pięknym wydaniem. Solidna oprawa, kolekcja fotografii, oryginalne listy w języku angielskim i te piękne grube, szorstkie strony, które aż miło przewracać.
W 2010 roku Mary Ellen odnalazła w dziewiętnastowiecznej japońskiej komodzie pakiet listów z pierwszego okresu znajomości z Leopoldem. Poinformowała o tym Agatę Tuszyńską i tak się wszystko zaczęło…
Znajomość Tyrmanda z Mary zapoczątkował list, który młoda dwudziestotrzyletnia wówczas doktorantka iberystyki wysłała do redakcji „New Yorkera”, z prośba o przekazanie autorowi. Tyrmand od kilku lat pisał do tego prestiżowego magazynu, a Mary Ellen czytając jego artykuły, zgadzała się we wszystkim i czuła jakby znała tego człowieka od dawna. Kiedy poczuła nieodpartą chęć poznania go, napisała po prostu list, na który Tyrmand oczywiście odpowiedział, zgadzając się również na spotkanie. To tam właśnie, w jakimś przypadkowym barze zaczęli ze sobą rozmowę, która trwała bez ustanku, aż do nagłej śmierci pisarza. Kiedy Tyrmand wyjeżdżał i nie mogli rozmawiać w cztery oczy, pisali do siebie listy. Odczuwali ciągłą potrzebę kontaktu, konwersacji, potyczki słownej. Doskonale widać to w listach zamieszonych w książce. Między kochankami a potem w małżeństwie trwał nieustanny dialog.
Jak to się stało, że Mary udało się usidlić mężczyznę tak indywidualnego i lubiącego kobiety?
Sama zainteresowana twierdzi, że szybko wskoczyła mu do łóżka, a potem pracowała usilnie na to, aby ją pokochał. To ona przejęła inicjatywę, walczyła, zabiegała, prosiła. Po tym jak Tyrmand wyjechał do McDowell, aby pracować nad kolejnymi tekstami, to Mary napisała do niego pierwszy list. Jej listy go zachwycały, ale też chyba niepokoiły trochę.
Uwiodłam go, chyba bardziej listami niż w jakikolwiek inny sposób…
I to jest fakt niezaprzeczalny, bo listy Mary Ellen, to wypowiedzi bardzo inteligentnej, mądrej kobiety, która miała wiele do powiedzenia, ale też wiedziała dokładnie, kiedy nie powiedzieć nic. Krok po kroku, list za listem przyciągała do siebie broniącego się już bardzo nieudolnie Tyrmanda, aż w końcu w pełni zaakceptowana przez jego matkę, dopięła swego. Szóstego sierpnia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego pierwszego roku wzięli ślub w nowojorskim ratuszu na Manhattanie. Nawet wtedy nie przestali pisać do siebie listów. Mieli ku temu wiele okazji, bo Leopold wyjeżdżał bardzo często. W listach tych ciągle „walczyli” ze sobą na słowa. Odniosłam wrażenie, że to taka gra, którą oboje uwielbiali. Przekomarzanki, podszczypywanki, zaczepki, flirt. Nie ma tam ciągłych wyznań ociekających erotyzmem, buchających emocjami. Jest jednak miłość i niezwykłe porozumienie dusz. Są intelektualne potyczki i szczera radość z „przebywania” w swoim towarzystwie.

Misskeit, moja Misskeit, (Brzydactwo, paskudztwo, tak zwracał się pieszczotliwie do żony)
To jest list miłosny, emocjonalny przekaz ubrany w słowa. Dotyczy uczuć i jest nimi spowodowany. Poświęcony jest czystości i pożywieniu. Zawiadamiam, że twój dom jest posprzątany i pełen jedzenia w odpowiednich miejscach. Rozglądając się uważnie, znajdziesz prezenty miłości; wszystkie mają wartość odżywczą, chociaż niektóre zostały również wybrane ze względu na wyrafinowany smak (…)
(…) Mam nadzieję, że będziesz za mną tęskniła i że moja nieobecność nie będzie Ci się podobała.
Pocałunki,
Don Lolo, mąż**

Życie z Tyrmandem na pewno nie należało do najłatwiejszych. To pierwsze moje spostrzeżenie po przeczytaniu książki. Jego konserwatywne poglądy przebijały także w życiu codziennym. Otóż na przykład Leopold uważał, że żona powinna być wierna mężowi, ale mąż żonie już niekoniecznie. Nie tolerował mocnego makijażu, który bez ceregieli starł Mary chusteczką na ich pierwszym spotkaniu. W zasadzie można powiedzieć, że wymyślił pewien kodeks praw i obowiązków żony, do którego Ellen musiała się dostosować. Brzmi strasznie? Może i tak, ale odniosłam wrażenie, że jej to odpowiadało. Zresztą matka Mary miała równie apodyktyczny charakter i może jej córka potrzebowała właśnie takiego partnera. Podziwiała go na każdym kroku, o czym sama wspomina w komentarzach do zdjęć. Nie zapominajmy, że była również ambitną intelektualistką, doktorantką iberystyki. Chciała dorównać mężowi, być jego partnerką. Kochała go bardzo. Widać to ze sposobu, w jaki o nim mówi. Myślę, że Tyrmand darzył Mary równie silnym uczuciem. Była przecież jego ostatnią partnerką i tą jedyną, która stała się ważniejsza od pracy, pisania, tworzenia. Czy z ust pisarza może paść jakiś większy komplement?

Tyrmandowie. Romans amerykański, to książka niezwykła. Z jednej strony daje niepowtarzalną szansę przyjrzeć się z bliska związkowi, małżeństwu, rodzinie, tego znakomitego pisarza i publicysty. Z drugiej zaś strony poznajemy inne oblicze Lolka, takiego, jakiego widziała go Mary Ellen. W jej oczach Tyrmand to wspaniały człowiek, który zaimponował jej najpierw słowem, a potem swoją osobowością. Był wyrafinowanym Europejczykiem, starszym panem, którego uwielbiała od pierwszego spotkania. Cóż z tego, że był egocentrycznym potworem, obrażalskim, pewnym siebie dżentelmenem? Cóż z tego, kiedy ona była z nim po prostu szczęśliwa?
To ona jest przewodnikiem w tej książce. Oprowadza nas po amerykańskim życiu Tyrmanda z jego wzlotami i upadkami (musiał się boleśnie przekonać jak krucha i kapryśna potrafi być amerykańska sława, która żąda ciągle nowych dowodów wdzięczności*). Z obszernych komentarzy Mary powstaje nowy, pełniejszy obraz Tyrmanda. Wielbiciela życia, jedzenia, duszy towarzystwa, kochającego ojca. Według jej słów, pisarz posiadał niezwykłą charyzmę, potrafił gromadzić wokół siebie tłumy ludzi, których potem nie dopuszczał do głosu. Leopold bardzo dobrze czuł się w Ameryce, co zresztą wcale nie dziwi. Gdzie bowiem indziej mógł znaleźć dom ten ceniący wolność wielbiciel jazzu, Elli Fitzgerald i filmu?
Teraz przyszła kolej na jego żonę. Teraz ona wreszcie ma czas i chce poznać ojczyznę swego męża. Jakiś czas temu zrobiła pierwszy krok i przyleciała do Polski na promocję tejże książki. Planuje też wreszcie nauczyć się języka polskiego, aby móc zapoznać się z twórczością Tyrmanda, która nie została przetłumaczona. Chce mówić o nim, bo uważa, że należy to robić.

Chcę prawdy o Lolku. Trzeba o nim mówić, pokazać go jako człowieka, pełnego, prawdziwego, z jego wadami i błędami, wszystkim, co sprawiało, że było, kim był. Mówić z życzliwością o tym egocentrycznym potworze***.

Czytając zapowiedzi tej książki wiedziałam, że będzie to coś wielkiego. Oto wspaniała pisarka, biografka, Agata Tuszyńska, wzięła tym razem pod lupę oryginalną postać Tyrmanda. Przeprowadziła szereg rozmów z wdową po nim i korzystając z bogatej korespondencji, stworzyła niesamowicie ciekawy obraz samego pisarza, a także jego związku z Mary Ellen.
Czyta się pięknie, podążając za słowami, oglądając zdjęcia i oryginalne listy. To doskonała lektura zarówno dla tych, których przygoda z Tyrmandem dopiero się rozpoczyna, jak i tych, którzy zasmakowali już wcześniej w jego twórczości.
We mnie opowieść Mary Ellen wzbudziła apetyt na więcej. Zamierza go jak najszybciej zaspokoić.
Polecam gorąco!

*Agata Tuszyńska, Tyrmandowie. Romans amerykański, s. 13,
**tamże, s. 159,
***tamże, s. 238.
0 0
Dodał:
Dodano: 18 I 2013 (ponad 12 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 268
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: Marta
Wiek: 42 lat
Z nami od: 16 VI 2012

Recenzowana książka

Tyrmandowie. Romans amerykański



Odkrywanie przeszłości z Agatą Tuszyńską to prawdziwa czytelnicza uczta! O piętnastu latach spędzonych z Leopoldem Tyrmandem opowiada jego trzecia żona Mary Ellen. Te zwierzenia wraz z niepublikowaną dotychczas korespondencją ich obojga (niemal sto listów!) ukazują inne oblicze dawnego „pornografa", który po latach gorszył się nawet Playboyem. Miał 50 lat, gdy ją poznał. Za sobą wojnę, opinię pols...

Ocena czytelników: 6 (głosów: 1)
Autor recenzji ocenił książkę na: 6.0