To dziwne, ale czy zauważyłeś, że ludzie najczęściej zaniedbują to, co wyjątkowe. Zupełnie, jakby uważali, że takie rzeczy są niezniszczalne.
Nicholas Sparks jest amerykańskim powieściopisarzem, tworzącym głównie romanse. Choć nie przepadam za tym gatunkiem, to jego „Jesienna miłość” przyprawiła mnie o łzy. Tym razem, wiedząc, że nie zawiodę się na jego literaturze, sięgnęłam po „Ślub”. W 2005 roku powieść ta była jedyną jego autorstwa, która opierała się na fikcji. Zwykle bowiem Sparks w swych książkach sięgał po własne przeżycia... Ale jak mu wyszedł „Ślub”?
To krótka powieść, którą można w niecały wieczór przeczytać. To też idealna książka dla kogoś, kto chce odpocząć umysłowo od rzeczywistości. Czyta się lekko, szybko i nawet nie zwróci się uwagi na to, że do końca zostały trzy kartki. Im bliżej końca, tym mniej chcesz go dosięgnąć. Jest to podobno dobra cecha powieści, jednak nie mogę powiedzieć, że „Ślub” nie ma usterek. Zanim jednak do tego wątku przejdę, przedstawię zarys tego, czego można się po tej książce spodziewać.
Nazywa się Wilson Lewis i jest prawnikiem, ma dzieci – które już wyfrunęły z domowego gniazda – i żonę, Jane. Małżeństwo z trzydziestoletnim stażem to w czystej teorii miłość i stałe partnerstwo, ale czy na pewno? Otóż, okazuje się, że ich związek przeżywa kryzys.
Gdybym powiedziała, co było dalej, to bym opisała całą książkę. Choć pomysł Sparksa jest – ostatecznie – ciekawy (ale Czytelnik poznaje wszystko dopiero na samym końcu powieści), to z początku akcja jest przewidywalna... Jak ma z czymś wyskoczyć córka, to jest albo w ciąży, albo wychodzi za mąż. Tragedii nie ma się co spodziewać, bo to romans.
Chociaż... Sparks w „Ślubie” stawia pytanie o to, czy związek można uratować, czy miłość trwa wiecznie... I chociaż bestlesserem książka ta raczej się nie stała, to jednak w pewnym momencie zdjęło mnie zwyczajne wzruszenie.
Ci, którzy lubią romanse, niech się „Ślubem” nacieszą. A ci, którzy chcą po prostu przeczytać przyzwoitą książkę, również mogą do niej sięgnąć.