"Uważa mnie pani za mordercę, gdy tymczasem jestem jednym z tych bardzo nielicznych osobników, którzy nikogo nie zabili. Proszę rozejrzeć się wokół, proszę przyjrzeć się sobie: świat roi się od zbrodniarzy, to znaczy od ludzi, bez oporów zapominających o tych, których, jak utrzymują, niegdyś kochali. Zapomnieć o kimś: czy zastanawiała się pani nad tym, co to oznacza? Zapomnienie to bezkresny ocean, po którym pływa tylko jeden okręt – jest nim pamięć. (...) za burtę wypycha się niepotrzebnych – tych, których już wykorzystano. Oni dali już z siebie wszystko, co mieli najlepszego, więc jaki z nich pożytek? Dalej więc, żadnej litości, robimy porządki, i hop! Wyrzuca się ich za burtę i ocean, niewzruszony, połyka ich ciała. Oto jak, droga pani, dokonują się całkowicie bezkarnie najbanalniejsze z morderstw."
Przyznać muszę, mój ulubiony fragment. Poza tym fantastyczne są dialogi ukazujące parszywe, a jakże kochane przez społeczeństwo zajęcie, jakim jest dziennikarstwo. To wściubianie nosa we wszystko, co prywatne, szukanie sensacji, zadawanie bezsensownych zazwyczaj pytań, na które szanujący się twórca odpowiedzieć powinien li tylko ironią. Do tego ciekawe spostrzeżenia na temat czytelnika współczesnego, który czyta, nie czytając, a najczęściej tylko udaje, że czytał, bo zadowala się streszczeniami – znamienne, przeczytać omówienia kilkudziesięciu książek, zamiast jednej, a porządnie, od strony pierwszej do ostatniej z uwzględnieniem chwili na refleksję.
"No cóż, z ulgą ramola stwierdzam, że świat literacki się nie zmienił; jak zawsze jest zwycięstwem ludzi udających, że czytali pana Tego czy Tamtego. Tyle tylko, że w obecnych czasach żadna już w tym wasza zasługa; pełno jest dziś broszurek umożliwiających analfabetom rozprawianie o wielkich pisarzach z zachowaniem wszelkich pozorów przeciętnej kultury."
I tu, z miejsca, przypomina mi się wydana przez PIW w roku 2008 książka francuskiego literaturoznawcy, pana Bayarda Pierre'a, pod wdzięcznym i jednoznacznym tytułem "Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało?" Wymowne. Ale nie dla mnie.
Wracając do powieści pani Nothomb. Warstwa zewnętrzna wygląda prosto i nieskomplikowanie. Osiemdziesięciotrzyletni pisarz, o nietypowym i dziwnie brzmiącym nazwisku Pretextat Tach, laureat literackiej Nagrody Nobla, do tego okrutnie otyły, brzydki i niesympatyczny dowiaduje się, że cierpi na nietypowy syndrom Elzenveiverplatza, potocznie zwany rakiem chrząstki, którego przypadki odnotowano w wieku XIX u przestępców odsiadujących karę za morderstwa na tle seksualnym. Pisarzowi zostają dwa miesiące życia, a dziennikarze spieszą się, by zdążyć przeprowadzić z nim ostatni wywiad. I taka jest cała powieść właśnie: jeden, długi, prowadzony jednakże z kilkoma pojawiającym się po sobie osobami, dialog. I szczerze powiedziawszy, nie wyobrażam sobie, by inna forma, gdyby ją zastosować przy tej samej fabule, zrobiłaby na mnie tak ogromne wrażenie. W tle pozostawiam nudną skądinąd akcję, w tle pozostawiam samo morderstwo. Kwintesencją "Higieny mordercy" są nad wyraz ciekawe, zawarte w tychże dialogach spostrzeżenia. Odnośnie, jak już wspomniałam, dziennikarstwa, współczesnego czytelnika i literatury samej w sobie. Niby nic odkrywczego, ale serwowane na jednym talerzyku, uderza wyjątkowym smakiem.