Co by nie pisać o tej książce, mnie się bardzo podobała. Piękna okładka i tytuł. Książka która wiele osób rozczarowała, nie wiem w sumie dlaczego, bo mnie w ogóle. Podobał mi się zarówno klimat, sama historia, z życia wzięta przecież, wystarczy przeczytać wywiad z autorką na stronie
www.nabalkonie.com. Co z tego, że może nieco patetyczna, że to już gdzieś i kiedyś było, że bajka o Kopciuszku i bla bla. Co z tego? Ktoś to przeżył i opisał. Wystarczy. Rina Frank pisze tą książkę z dwóch perspektyw i miesza przeszłość z teraźniejszością, co mi absolutnie nie przeszkadzało.
Zaczyna się tak:
"Przyszłam na świat drugiego dnia Rosz Haszana, w żydowski Nowy Rok, a dowiedziawszy się, że urodziny Ruhamy, trzeciej córki naszych syryjskich sąsiadów, zbiegają się z Tu bi-szewat, żydowskim Świętem Drzew, doszłam do wniosku, że dzieci rodzą się w czasie świąt – jak gdyby były podarunkiem od Boga. Moja siostra, starsza ode mnie o rok i osiem miesięcy, urodziła się w styczniu, bez związku z jakimkolwiek świętem religijnym, co bardzo mnie niepokoiło. Martwiłam się, że coś musiało pójść nie tak w jej przypadku i pewnie nie jest normalna. Kiedy podzieliłam się z nią obawami, moja siostra wybuchła śmiechem i z wyższością przynależną życiowemu doświadczeniu siedmioipółlatki wytłumaczyła mi, że gdyby było prawdą, że dzieci rodzą się podczas świąt, ona – będąc w brzuchu naszej matki – poprosiłaby Boga, żeby przyjść na świat w zwykły dzień, aby się wyróżnić. A On by ją wysłuchał. Trzeba przyznać, że moja siostra Józefina – nazywałam ją Seffi, ponieważ imię Józefina było zbyt trudne do wymówienia – dobrze znała Boga."
Pierwsza perspektywa to ta, gdzie narratorką jest mała dziewczynka Rina, piękna brunetka o zielonych oczach, mieszkająca z rodzicami i siostrą Józefiną w małym mieszkaniu przy ulicy Stanton w Hajfie. Mieszkanko małe, ciasne, z balkonem, który jest jedynym 'wyjściem' na inny lepszy bogatszy świat.
Podczas długich letnich wieczorów siadywało się na balkonie. Tata przynosił lampę oraz stolik i dla zabicia czasu grało się w rummy, co nie przeszkadzało rodzicom plotkować z sąsiadami z naprzeciwka. Wychodzenie na balkon było trochę jak zasiadanie przed telewizorem. Balkon był naszą prywatną telewizją z programem na żywo oraz aktorami z krwi i kości. Można powiedzieć, że to u nas, na ulicy Stanton, wymyślono reality show.
Mała wspomina różne historie, jak to mama poznała tatę, jak to tata znalazł pracę w kinie i sprawił, że stało się ono najbardziej popularnym w Hajfie miejscem, opowiada nam o barwnym życiu miasta, targach, sklepikach, brudnych czwartkach, kiedy to mama brała się za wielkie sprzątanie i pranie, a dziewczynki musiały wziąć wielką porządną kąpiel, o ubraniach z odzysku, nowych butach, które raz kupione miały wystarczyć na parę lat. Mała Rina opowiada o swoich rodzicach, takich jacy są, o tym że wstydziła się wychodzić z matką np do lekarza, gdyż ta zawsze kłamała że ma inny numerek w kolejce niż naprawdę ma. Poznajemy kolory miasta, jego wielokulturowość, górę Karmel i panoramę miasta ze szczytu
Można wręcz poczuć zapachy potraw przygotowywanych przez matkę, usłyszeć dźwięk żetonów przy grze w rummy. Takie zwykłe codzienne życie, pełne kolorów beztroski, miłości:
""Przemierzałyśmy ulicę Stanton, bawiąc się, wymyślając historyjki, opowiadając głupstwa, stwarzając świat, w którym fikcja mieszała się z rzeczywistością. Kiedy jest się biednym, fantazjowanie trochę osładza życie i myślę, że właśnie dlatego rodzice nigdy nie zmuszali nas, żebyśmy twardo stąpały po ziemi. Na przykład kiedy mówili do nas przy stole, a my nie odpowiadałyśmy, domyślali się, że właśnie snujemy jakieś marzenia. Chwila ta była dla nas tak samo cenna jak wieczorna bajka".
Druga perspektywa to już opowieść snuta o dorosłej Rinie, snuta w 3 osobie. Opowieść o kobiecie, która poznaje bogatego Hiszpana, wychodzi za niego, rodzi mu córkę, która większość dzieciństwa spędza w szpitalu. Opowieść, w której widzimy najpierw przesadnie wystawne wesele, potem dostatnie życie młodej pary w Barcelonie, obiadki u teściów pełne wymyślnych potraw, próbę dostosowania się do tamtejszego trybu życia, walkę z chorobą córeczki, próby przyzwyczajania się do innego życia niż w biednej Hajfie, w końcu samotność, ulotność miłości, brak siły i tęsknotę za rodziną.
To co mi się jeszcze bardzo podobało, to fakt nie trzeba się wstydzić swojego pochodzenia, tak jak w przypadku Riny - rumuńskiego. Że każde społeczeństwo, nawet tak hermetyczne jak Żydzi, jest w stanie zaakceptować inność. Przecież Rina wychodzi za mąż za Żyda ale o europejskich już korzeniach. Taki w pewnym sensie skok na drabinie statusów społecznych, który zapewni jej rodzinie inne życie,a jednocześnie nie odbierze dumy z tego że należy się do ludu Izraela.
Może w pewnych aspektach jest to banalna historia napisana banalnym językiem, ale do mnie bardzo trafiła i nie żałuję zakupu