Po dwunastu latach wróciłem do lektury "Marzycielki z Ostendy". Wtedy mnie zachwyciła, tym razem mój entuzjazm przygasł. To zwiewnie lekkie opowiadanie traktuje o wielkiej, niezwykłej miłości, lub też o marzeniu by taką przeżyć.
Tytułową marzycielką jest Emma Von A., belgijka, urodzona w Kongo, która z powodu ciężkiej choroby przeniosła się do nadmorskiej Ostendy. Tam spotyka księcia z bajki. Ale czy to co opowiada swemu pensjonariuszowi jest prawdą czy tylko marzeniem?
Francuski autor nie daje jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie. Ów zabieg pozwala nie tylko na własną interpretację ale każe się nam zastanowić nad rolą marzeń w naszym życiu.
Schmitt to jeden z moich ulubionych twórców. Wnikliwie i z pasją bada relacje damsko-męskie, zauważając przeogromną siłę uczuć. Potrafiących zarówno budować jak i niszczyć, uszczęśliwiać lub zostawiać w sercu pustkę.
Sposób kreacji fabuły który za pomocą kilku zdań przywołuje do życia całe sceny, wraz ze szczegółami które możemy sobie dopowiedzieć, jak zwykle należy do atutów pisarza.
Kreacja postaci przekonuje, odebrałem je jak opis prawdziwych osób, pozwalają one uwierzyć w tę historię.
Jedynie wątek z burdelem w moim przekonaniu był nieetycznie przedstawiony.
Kim jest marzycielka z Ostendy? Starą, samotną kobietą czy osobą, która odrzuciła lęk i zagrała z losem o najwyższą stawkę? Położywszy na szali własne szczęście, zaryzykowała i zrealizowała swe największe pragnienie. Nagrodą była miłość.
Pięć opowiadań. Pięć marzeń. Pięć historii. Potęga pamięci, miłości, a może dotyku? Uczucie silniejsze niż upływający czas. Piękno odkryte w słowach, małżeństwo s...