Nicholas Sparks nie zawiódł mnie ale też nie zachwycił. "Anioł stróż" to typowa dla niego sielanka, pełna ciepła i mile leniwego nastroju, którym nie sposób się nie rozkoszować. Zabarwiona świetnym humorem, z mnóstwem ciętych ripost.
Podstawowa wada to bardzo prosty język, zarówno słownictwo jak i konstrukcja zdań. Książkę wprawdzie czyta się szybciej, ale nie ma w niej cienia finezji, gracji, polotu.
Postacie bardzo prosto ociosane, trochę nijakie, nie w pełni przekonują do swojej literackiej kreacji, zdania jakimi się posługują nie odróżniają ich od pozostałych bohaterów.
Nie odkryję Ameryki gdy stwierdzę że Sparks nie jest mistrzem portretów psychologicznych. Jednak w swojej poczciwości wierzy w nasze dobre intencje, w możliwość zdrowych relacji, których nie analizuje.
Poza dramatyczną końcówką, fabuła jest przewidywalna i nieskomplikowana.
Przeszłość Julie Barenson to koszmar od którego uwolnił ją Jim, stawiając jej śniadanie gdy ta była bez dachu nad głową i zabierając do Swansboro do swojego domu. Tam znalazła pracę jako fryzjerka i wyszła za swego wybawcę. Jim miał raka i umarł przed gwiazdką, zostawiając po sobie Anioła stróża, labradora, wspaniałego, wiernego i inteligentnego psa. Po śmierci męża Mike, Henry i Emma, byli dla niej ogromnym wsparciem. Po kilku latach odważyła się na to by umawiać się na randki, jednym z jej adoratorów był Richard, jego adwersarzem Mike. Ten pierwszy kochał ją chorą miłością, żądzą posiadania, właściwie nienawiścią. Drugi zawsze pomocny, miły życzliwy, uśmiechnięty, w pełni zasługiwał na Julię. Zobaczcie sami co z tego wyniknie.
Tak na marginesie, to bardzo niezdrowy styl życia prezentują postacie, szczególnie jeśli chodzi o odżywianie się.
Książka nie należy do wybitnych dzieł, ale warto ją przeczytać ze względu na klimat i dramatyczną końcówkę. Stawiam jej 7/10.