Powieść "Gdzie śpiewają raki" czyta się sercem. To przejmująca, pełna prawdy życiowej historia "dziewczyny z bagien" Kyi Clark.
Wychowana na trzęsawiskach, od urodzenia obcowała z naturą, od niej czerpała nauki, stając się jej integralną częścią. Bardzo dużo wycierpiała, ojciec alkoholik, znęcał się nad całą rodziną: matką, starszym rodzeństwem i nią. Pobita przez pijaczynę i hazardzistę mama, uciekła z chaty, gdy Kya miała ledwie siedem lat. Za nią w świat wyruszyło starsze rodzeństwo, bosonogie dziewczątko zdane było na łaskę okrutnika. I ten po paru latach ją porzucił. Ludzie z miasteczka pogardzali nią, wyśmiewali, lżyli i oskarżyli o zbrodnię z którą nie miała nic wspólnego. Poznała jednak też dobrych ludzi, Skoczka, jego żonę Mabel i oczywiście Tate'a.
Książka sławi piękno i mądrość przyrody, która odzwierciedla się w człowieku.
Autorka dobrze zna przyrodę, podziwia ją i przybliża w przepiękny sposób. Zachwycałem się w jej urodą, odcieniami, dzikością, bliskością.
Wszystkie sceny są tak klarowne, że jak żywe stają przed oczami, dodają autentyzmu utworowi.
Postacie w stu procentach przekonują, czym dłużej czytałem książkę tym bardziej były mi drogie.
Szczególnie Kya, jej los głęboko mnie poruszał.
Powieść pełna jest ciepła, gdy opisane jest ludzkie dobro, życzliwość, hojność, ale przeżywałem razem z bohaterami też gorycz, smutek, stratę, ból.
Akcja książki toczy się u wybrzeży Karoliny Północnej od 1952 do 1970 roku, w okolicy miasteczka Barkley Cove.
Zdecydowanie polecam tę ponad czterystustronicową powieść, stawiam 9/10.