Zanurzyć się w starym horrorze z lat '50, trochę strasznym, trochę kiczowatym, gdzie telefon rzuca się na widełki, a strach przed obcymi formami życia jest w swojej najlepszej formie... chcecie? To zarezerwujcie wieczór na lekturę "Inwazji porywaczy ciał".
Podobał mi się główny bohater i jego czarne poczucie humoru. Powieść jest lekka, czyta się ją szybko, ma świetny nowatorski pomysł na połączenie istot pozaziemskich ze znanymi na Ziemi doppelgangerami. Co prawda pod koniec widać, że nie wszystko tutaj ma jasne i wiarygodne wyjaśnienie, ale przymknijmy na to oko i po prostu bawmy się dobrze. Zresztą narrator już na pierwszej stronie przyznał, że on to nie do końca rozumie, co zaszło w tej historii.
Gdybym miała wybierać pomiędzy filmem, a książką, to zdecydowanie poleciłabym tę drugą opcję. Większość scen się oczywiście pokrywa, ale te na papierze są lepiej rozbudowane. W filmie pominięto kilka, według mnie, ważnych wątków, a skupiono się na zupełnie niepotrzebnym obściskiwaniu się głównej pary. Zakończenia się różnią, książkowe wydaje mi się pełniejsze, widzimy w nim obraz świata kilka lat po głównych wydarzeniach, a film urywa się nagle zostawiając nas z pytaniem "no i co?". Generalnie można by tą historią pokierować na dziesiątki innych straszniejszych sposobów, ale autor najwyraźniej wolał to najbezpieczniejsze.
"Inwazja porywaczy ciał" opiera się na paranoicznym strachu, niemożliwości udowodnienia, że bliska nam osoba nas nie okłamuje. Skąd wiesz, że twój ojciec dalej nim jest? Gdyby istniały istoty idealnie duplikujące innych ludzi, jak zdołałbyś udowodnić, że nie podszywają się pod twoich znajomych? Tytułowi porywacze ciał idą w parze z poczuciem osaczenia i utratą zaufania do znanej nam rzeczywistości i te wrażenie autor świetnie oddał.
Polecam fanom horrorów, szczególnie tych klasycznych.