W jednej z opublikowanych już recenzji zobaczyłam stwierdzenie, że „Zgliszcza” to książka ku przestrodze, a nie dla rozrywki. Niestety muszę się z tym zgodzić. Co rusz przeskakujemy od sytuacji pełnych napięcia do rozmyślań o aktualnym stanie planety. W pewnej chwili czułam się, jakby ktoś wziął podręcznik i próbował go przerobić na thriller, z czego wyszła po prostu średniej jakości lektura.
Wydaje mi się, że opisów świata przedstawionego jest za dużo. Bohaterka nie potrafi nawet spokojnie spojrzeć przez okno bez tłumaczenia czytelnikowi, dlaczego słońce świeci aż tak mocno. Każdy pretekst jest dobry, żeby przypomnieć nam, że to nadciągający świat przyszłości, w której natura przegrała. Problem w tym, że na tym się kończy. Bohaterowie nie mają żadnego celu i zwyczajnie kręcą się w kółko.
Synek głównej bohaterki jest kukiełką, która ma wzbudzić w czytelniku więcej emocji, jego supermoc to błyskawiczne zasypianie na życzenie. Rajmund to zmarnowany potencjał, powinniśmy się zastanawiać, czy jest dobry czy zły, a nie mamy czego analizować, kiedy ta postać jest do bólu bierna i wyłącznie milczy. Nina wypada w tym wszystkim najlepiej, dobrze się sprawdza jako dzielna, pełna miłości samotna matka.
Książkę czytało mi się szybko i na początku faktycznie zrobiła na mnie wrażenie. Szczególnie wstrząsające były momenty, w których nasze aktualne wydarzenia łączyły się z teraźniejszością bohaterów, np. to zdanie, że maseczki zaczęliśmy nosić w 2020 i wciąż się ich nie pozbyliśmy, po prostu zmieniły się na takie o dużym filtrze antysmogowym. Szkoda, że ciąg dalszy okazał się nijaki.
Więcej akcji, mniej teorii, więcej niedopowiedzeń, niech czytelnik sam poczuje, jak nieprzyjazne stało się życie na Ziemi, mniej rozwiązań w stylu deus ex machina – po takich zmianach byłabym skłonna podwyższyć ocenę. Polecam czytelnikom, którzy zwykle nie sięgają po historie z gatunków postapo albo thrillerów, to może być dla nich miła odmiana, doświadczenie czegoś nowego.
Egzemplarz do recenzji otrzymałam od wydawnictwa.