Miałam duże oczekiwania wobec książki, ale… Akcja ma średnie tempo, choć krótkie rozdziały nieco ją dynamizują. Nożownik się rozkręca. Krew się leje i tak do zakończenia. Dla mnie jest ono zbyt wydumane, a motyw absurdalny. Tytuł na wyrost. O boginiach padały same ogólniki. Nie czułam „angielskości”, może oprócz miejsca i zbędnych intelektualnych dysput, za to wszędzie atakowała mnie „greckość”.
Najbardziej irytowała mnie psychoterapeutka Mariana. Nie radzi sobie ze śmiercią męża, ale jest w stanie pomagać innym. Razem z nią rzuciłam wszystko i pojechałam do Cambridge. Jej siostrzenicy Zoe nic nie jest, ale kobieta postanawia znaleźć sprawcę morderstwa obcej dla siebie kobiety. Mariana wtrąca się w śledztwo, bo przecież ukończyła tę uczelnię i zna każdy jej kąt. Krąży po kampusie, przesłuchuje ludzi, podpada policjantom. Organizuje terapię grupową dla Bogiń! Inny absurd to kolacja z mężczyzną, którego uważa za mordercę, tylko mu jeszcze nie udowodniła winy, choć ma on alibi. Szczyt absurdu to moment, kiedy Zoe znajduje ostrzeżenie. Ciotka zostawia ją samą, bo nożownik grasuje w nocy, a nie w dzień! Mariana to dla mnie osoba naiwna do bólu, nieodpowiedzialna, głupio mądra. Postać bardzo niedopracowana. Żaden bohater nie przemówił charakterologicznie do mnie.
Podobało mi się odwołanie do greckich tragedii. Autor w oryginale przytacza dobrze dobrane cytaty. Na plus są wpisy z pamiętnika sprawcy.
„Boginie” to książka bardzo przeciętna, ze zmarnowanym potencjałem, niedopracowana pod wieloma względami, momentami absurdalna, ze zbiegami okoliczności, irytującą i naiwną główną bohaterką, niewiarygodnym zakończeniem, pozbawiona emocji, napięcia i klimatu.