Udało mi się wreszcie skończyć książkę Jeremiego Dronfielda "O chłopcu, który poszedł za tatą do Auschwitz". Może zajęło mi to tyle czasu, bo tematyka książki nie należy do radosnych. Mało tego, jest oparta na prawdziwych zdarzeniach, co sprawia, że czytanie jej było jeszcze trudniejsze.
Książka opowiada o historii Kleinmannów, Żydów mieszkających w Austrii. Była to naprawdę radosna i kochająca się rodzina, Gustav i Tini oraz ich dzieci, Kurt, Fritz, Herta i Edith. Żyli sobie spokojnie w swojej społeczności, aż z dnia na dzień to wszystko co było normalne zostało im odebrane. Edith udało się wysłać do Londynu, najmłodszego Kurta do Stanów Zjednoczonych, ale Gustav i Fritz trafili do obozu w Buchenwaldzie. I tak naprawdę to dopiero początek tego co przeżyli i co widzieli..
Nie wiem co napisać po lekturze tej książki. W głowie kłębią się myśli i ciężko mi uwierzyć, że to naprawdę kiedyś miało miejsce. Że można być tak traktowanym, że można żyć w takich warunkach i że można mieć wciąż nadzieję. Wiem, że człowiek mimo wszystko szybko przyzwyczaja się do warunków w jakich przychodzi mu żyć. Nie godzi się z tym, ale walczy o przetrwanie. Po tylu latach znoszenia tego co niewyobrażalne Fritz i Gustav zwyciężyli. Przetrwali. Nigdy po tym nie doszli do siebie, ale mieli naprawdę dużo determinacji, nadziei oraz szczęścia, co pozwoliło w końcu dotrwać do wolności. Ale czy tak naprawdę? Mam wrażenie, że ich umysły do końca życia musiały się zmagać z tym co przeżyli. Na zawsze uwięzieni w obozach poprzez koszmary i inne niechciane myśli. Jeśli chodzi o samą fabułę trochę ilość zdarzeń, faktów historycznych mnie przytłaczała. Nie wiem czy czytając ją jednym ciągiem potrafiłabym to ogarnąć. Jednak czytając po rozdziale dziennie poradziłam sobie z zawartością książki. Nadal zadziwia mnie, że człowiek człowiekowi potrafił zgotować taki los. I trzeba to pamiętać.