Ten moment, kiedy chwytasz nową książkę i jeszcze nie wiesz, co cię czeka. Masz w głowie pustkę, którą zaraz wyobraźnia zapełni obrazami. Otwierasz wolumin i… bohater otwiera oczy, a komputer od razu pyta, ile jest 2 + 2. Co za głupie pytanie, oczywiście, że 4. Komputer pyta, jak ma na imię. Oczywiście, że… O kurczę, kim ja właściwie jestem? I co to za miejsce?
Wszyscy lubimy piosenki, które już znamy. Nie da się ukryć, że „Projekt Hail Mary” ma dużo wspólnego z „Marsjaninem” tego samego autora. Schemat jest prosty - jeden mężczyzna musi sobie radzić sam w kosmosie. Bynajmniej ta sama formuła mi nie przeszkadzała. Bohater jest zabawny, sympatyczny, od razu zaczynamy mu kibicować i obserwujemy z zainteresowaniem każdy jego krok. Przez amnezję wszystko, co go otacza, jest dla niego nowe (i tak samo dla nas czytelników), na szczęście w przystępnych słowach potrafi wyjaśnić zawiłości fizyki oraz innych nauk.
Zwykle nie przepadam za gatunkiem science fiction. Często w tych historiach rozrywki znajduję niewiele, za to drażnią mnie zbyt skomplikowane i rozwleczone kwestie naukowe. Na szczęście „Projekt...” można nazwać takim lekkostrawnym sci-fi. Nie unikniemy fachowego nazewnictwa, w końcu to kosmos, ale to idzie w parze z błyskotliwością głównego bohatera i taką jego… pociesznością? Nie orientuję się, ile z przedstawionych informacji jest zmyślonych, ale co by się tam nie działo, wiedziałam, że nasz przyjaciel sobie z tym elegancko poradzi.
W tej książce nie ma nudy, chyba każdy rozdział jest zakończony cliffhangerem. Akcja w przestrzeni kosmicznej co rusz przerywana jest powracającymi wspomnienia, dlatego czyta się to bardzo szybko. Ciągle napływają do nas nowe wiadomości, łączymy je w całość, żeby poznać lepiej świat przedstawiony. Sam bohater w pewnym momencie przyznał, że czuje się jak w grze komputerowej, gdzie ciągle musi pokonywać różne przeszkody.
Polecam fanom lekkiej fantastycznej rozrywki. Bo to właśnie miała dać nam ta książka – niezobowiązującą międzygalaktyczną podróż. No i UFO 👽