Saturnin mieszka w Warszawie, długo szuka miejsca parkingowego w okolicy swojego bloku (byłam ostatnio w stolicy i to jest potwierdzona informacja) i pracuje jako sprzedawca. Jego dziadek Tadeusz jest milczący, skryty i bardzo tajemniczy. Pewnego dnia ten znika i Saturnin wraca w rodzinne strony. Razem z matką zaczynają poszukiwania – zarówno dziadka, jak i jego przeszłości.
Jakub Małecki i jego „Saturnin” to kolejne idealne połączenie wrażliwości i przejmujących emocji. Autor sięga po wykorzystywane już wcześniej motywy, czyli rodzinę, panujące w niej relacje oraz wszelkie wiszące niedopowiedzenia. Przez to też „Saturnin” jest historią o poznawaniu przeszłości i poszukiwaniu swoich korzeni przy jednoczesnej próbie zdystansowania się do nich.
Opisywane losy rodziny Markiewiczów opowiedziane są przez kilka osób. Tym samym trochę skaczemy po linii czasowej, ale spokojnie, nikt nie powinien się zgubić. Wszystko to, jak zawsze, opisywane jest pięknym i prostym językiem, czyli tak po „małeckiemu”. Tym razem książka jest bardziej intymna, bardziej osobista, ponieważ autor wplótł w nią historię swojej rodziny.
Książka miała zarówno lepsze jak i słabsze momenty. Autor zawiera w niej dużo prostych prawd o życiu, a wszystko opisuje prosto i celnie. Wiadomo przecież, że Małecki jest wnikliwym obserwatorem codzienności i właśnie jej opisywanie oczarowało mnie od pierwszej strony jego książek. Jednak jestem przyzwyczajona do wnikliwszych analiz i emocji, które chwytały mnie za serce i pozwalały patrzeć na drobnostki z zachwytem małego dziecka. Jednak w przypadku tej książki czegoś mi zabrakło. Nie zrozumcie mnie źle, bo nadal mi się podobała, nadal się zachwycałam. Tylko tak jakoś mniej. Magia, emocje i ta cała otoczka jakoś zaginęły w tej mojej, pozaksiążkowej, rzeczywistości. Mimo to i tak z niecierpliwością czekam na kolejną książkę spod ręki Małeckiego, która doprowadzi mnie do zachwytu.