Gdy Bezimienny po tysiącu lat ma powrócić i siać zniszczenie, zwaśnione kraje muszą zawrzeć sojusz i stanąć do walki. Lata konfliktów i unikania kontaktów, a także znaczące różnice religijne tego nie ułatwiają.
Shannon wychodzi od popularnego motywu walki ze złem, ale za nim do niej dojdzie wiele musi się wydarzyć. I niekoniecznie są to wydarzenia interesujące. Fabuła powieści rozwija się bardzo wolno i rzadko pojawiają się fragmenty, kiedy rzeczywiście dzieje się wiele i jest ciekawie, jeszcze mniej jest takich, w których książka naprawdę przyciąga uwagę. Z czterech dominujących linii fabularnych najlepiej wypadają dwie – Ead, u której naprawdę wiele się dzieje, a sporo jest tajemnicą i Roosa, który potrafi się wplatać w naprawdę zaskakujące wydarzenia. Pozostałe dwie są konieczne z punktu widzenia rozwoju fabuły, ale jak dla mnie średnio interesujące i najbardziej niedopracowane pod kątem rozgrywających się wydarzeń, prawdopodobieństwa i stopnia skomplikowania konsekwencji kolejnych działań postaci.
Moim głównym zarzutem wobec książki nie jest jednak nuda, a naiwność. Shannon za wiele upraszcza, wiele problemów rozwiązuje na zasadzie dobrej woli postaci i ich zaufania dla siebie nawzajem. To, jak łatwo bohaterowie przechodzą do porządku dziennego nad pewnymi sprawami aż zaskakuje – podważasz fundamenty wiary wobec kobiety uważanej za świętą? No, w porządku, pewnie rzeczywiście masz rację, choć tego nie udowodnisz. Dopuszczasz się zdrady? No okej, w końcu chcesz dobrze. To jak łatwo zaczyna się wprowadzać przemiany społeczne jest niesamowite, podobnie jak zapomnienie, że wszystko dotyczy nie tylko szlachty, ale i prostego ludu. Jakim cudem autorka puszcza takie cuda i nie widzi w nich problemu, to ja naprawdę nie rozumiem – w końcu ma już na koncie naprawdę dobry Czas żniw, w którym intrygi i cała polityka trzymają przyzwoity poziom.
Znacznie wyższy poziom ma tam także świat przedstawiony. Wprawdzie w Zakonie Drzewa Pomarańczy Shannon naprawdę stara się stworzyć świat z rozmachem, to jednak na staraniach się kończy. Niewątpliwie jest on duży i dość różnorodny kulturowo. Bardzo ciekawie wypadają kwestie religijne – sposób, w jaki poszczególne wierzenia się łączą, a także dochodzenie do rzeczywistych wydarzeń sprzed tysiąclecia. Problem w tym, że cała reszta świata jest osnuta mgłą. Cała historia i polityka zdaje się sprowadzać do kwestii religijnych, które dobrze poznajemy w Inys, ale nie w pozostałych państwach, tam są zaledwie ułamki praw i obyczajów. Poza tym nie wszystkie państwa są ze sobą zwaśnione – wiele z nich prowadzi wspólną politykę, utrzymuje kontakty handlowe. Nie ma to jednak dużego znaczenia w powieści, nie dowiadujemy się na ten temat nic.
Zakon Drzewa Pomarańczy jest określany jako powieść feministyczna i tu muszę sprostować – to nie jest powieść feministyczna. Nie wystarczy osadzić w głównych rolach kobiet, dać im do wypełnienia męskich ról, by powieść była feministyczna. Do tego trzeba jeszcze zacięcia demaskatorskiego, pokazania jakiejś nowej jakości. Tutaj mamy tylko zastąpienie patriarchatu matriarchatem (i to dość wątpliwym), co ma raczej związek z pewnym radykalizmem niż feminizmem. Elementów feministycznych można szukać w wątku Sabran, ale są one dość nieliczne i potraktowane po macoszemu.
W powieści mamy do czynienia z licznymi postaciami. Pod tym względem trudno narzekać – wśród nich są zarówno osoby o wątpliwej reputacji, jak i te, które są po prostu dobre, a wszystkie są przynajmniej przyzwoicie wykreowane. Na szczególną uwagę zasługuje Tane, która myślę, że jest najciekawsza – Shannon obdarzyła ją cechami, które bardziej przystają do bohaterów negatywnych niż protagonistów, a jednocześnie każe jej odegrać kluczową rolę w pokonywaniu zła. Szkoda tylko, że w jej historii najwyraźniejsze są ukrócenia – tu ktoś ginie, tu wątek całkowicie się pomija jako nieistotny, tylko po to, by nie doszło do spotkań i rozstrzygnięć, które same się nasuwają, choćby z Turosą.
A skoro o złu mowa, to niestety okazuje się strasznie rozczarowujące. Wydawało mi się, że fantastyka już wyrosła ze zła, które nie wiadomo skąd się wzięło i do czego dąży, Shannon jednak idzie w tę stronę. Jeżeli spodziewacie się odpowiedzi na pytanie, czego właściwie chce Bezimienny i dlaczego, to nie ma na to szans. Już nieco ciekawiej pod tym względem wypada Kalyba, która może i nie jest głównym złem, ale przynajmniej ma jakąś motywację, czegoś rzeczywiście chce.
Mam wrażenie, że Zakon Drzewa Pomarańczy jest po prostu książką niewystarczającą. Może gdyby Shanon zamiast jedną długą książkę napisała dwie, poświęcając więcej uwagi niektórym wątkom, zastanawiając się na logiką i stopniem skomplikowania opisywanych wydarzeń, to wyglądałoby to inaczej. Niestety, w tej chwili czuję niedosyt, bo sporo mi tu brakuje do ideału, choć na pewno nie jest to zła powieść.
---
Także na SzaraKawiarenka.pl
Książka otrzymana za punkty ISBN na portalu CzytamPierwszy.pl