Jeżeli ktoś zapytałby mnie, dlaczego zdecydowałam się przeczytać tę książkę, odpowiedziałabym krótko – nie mam pojęcia. Początkowo to M. miała przeczytać "Zakon drzewa pomarańczy", ale wyszło tak, że praktycznie wyrwałam jej książkę z ręki. Chyba wina ogólnego hype'u na tę powieść, pięknej okładki oraz nastroju ogólnego wyczekiwania. Wszystko to razem sprawiło, że sama nie mogłam się doczekać, gdy wreszcie po nią sięgnę. Samantha Shannon w „Zakonie Drzewa Pomarańczy” wykreowała dość klasyczny klimat fantasy. Plusem jest stworzony świat, ale jednak często brakowało mi… opisów! Dokładnie, nie jest to książka, w której widzisz świat otaczający bohaterowie. Często wyobraźnia czytelnika musi dopowiedzieć resztę sama. Autorka skupia się na wewnętrznych rozterkach bohaterów, co z kolei jest ogromnym plusem, bo w historii przewija ich się całe mnóstwo. Pod tym względem jest to złożona powieść, ale każdy bohater jest na tyle charakterystyczny, że nie można go z nikim pomylić. Autorkę cechuje lekkie pióro. Obawiałam się, że jak to fantasy to i może jakieś trudne, skomplikowane nazwy, złożone zdania, a tu czytało się naprawdę przyjemnie. Czasem nawet zbyt lekko, bo na przykład wielki uczony użył słowa „uniwerek”. Jakoś trudno mi to sobie wyobrazić. W powieści dominują bohaterki. Mają silne charaktery, każda jest indywidualna i nie każdą można polubić. Autorka napisała książkę w nurcie feminizmu, nie umniejsza roli mężczyzn, ale to jednak kobiety trzymają w garści królewiectwo. Naprawdę nieźle się o tym czyta! Bohaterowie nie są czarni lub biali. Mają zalety jak i wady, ponoszą konsekwencje swoich zachowań, niektórzy są nieznośni na tyle, że miałam ochotę odłożyć książkę, a jeszcze inni są naprawdę głupiutcy. Wszyscy razem pchają akcję do przodu, która toczy się powoli i niespiesznie (dobrze), by na koniec skończyć całą historię w 20 stronach (niedobrze). Trochę mnie to zawiodło. Skończmy jednak pozytywnym akcentem. Podobało mi się przeskakiwanie z Zachodu na Wschód. Dzięki temu czytelnik mógł lepiej poznać historię każdego bohatera. Podobała mi się również strona religijna powieści. Autorka poświęciła jej wiele stron swojej książki. Smoki są tu bóstwami dla ludzi Wschodu, na Zachodzie wyznaje się inną religię, która jest antagonistą tej dla kobiet z Zakonu Drzewa Pomarańczy. Jeśli chodzi o smoki to tu one mówią (!) i muszą przebywać w wodzie (!), co jest ciekawym pomysłem (ach, to wychowanie na "Grze o Tron"). Autorka przeplata magię sidenu – słońca i sterrenu - gwiazd i jeśli czytelnik da się jej porwać, to spędzi naprawdę niesamowite kilka (bądź kilkanaście) godzin na królewieckim dworze, pośród magicznych krain i intrygujących bohaterów.
Książkę oceniłam także na portalu Czytam Pierwszy.