Christopher od zawsze czuł, że nie pasuje do swojej rodziny. Że podczas gdy jego rodzeństwo tak doskonale wpisuje się w familijny obrazek, on jest inny i wyraźnie odstaje. Mając już osiemnaście lat, znalazł potwierdzenie tego, co od zawsze, choć podświadomie, podejrzewał: został adoptowany. Po wyjeździe na studia Christopher postanawia odnaleźć biologiczną matkę. Kiedy nawiązuje kontakt z Phyllis, zaczyna rozumieć, że to właśnie jej brakowało mu przez całe życie. Jeszcze nigdy nie należał do nikogo tak bardzo, jak do niej – a ona do niego. Ogarnięty miłością do odnalezionej mamy, jest gotowy zrobić wszystko, by pielęgnować tę relację. Powstrzyma każdego, kto spróbuje wejść pomiędzy niego a Phyllis.
Na pierwszy rzut oka „Matka” nie należy do najbardziej oryginalnych powieści pod słońcem. Jeśli z pewnym dystansem spojrzeć na fabułę, łatwo można dostrzec, że pomysł na nią nie jest zbyt odkrywczy: motyw adoptowanego dziecka poszukującego biologicznej rodziny, a nawet obsesyjna, zaborcza miłość do rodzica to wątki stare i wałkowane już w wielu książkach. Mimo wszystko od samego początku istniało coś, co przyciągało mnie do tej historii, a gdy odkryłam, że narratorem całości nie jest Christopher, tylko kobieta, której tożsamość pozostaje tajemnicą do samego końca, wiedziałam, że autorce uda się podtrzymać moją ciekawość do ostatniej strony. I tak właśnie się stało.
Powieść zaczyna się z grubej rury, bo dostajemy niezwykle obrazowy, przerażający wręcz opis morderstwa. Nie wiadomo, co się właściwie dzieje, kto zabija kogo, ale ta jedna krótka scena sprawiła, że moje zmysły automatycznie się wyostrzyły i uznałam, że warto mieć się na baczności. Z rozczarowaniem odkryłam, że później akcja znacząco zwalnia i stan ten utrzymuje się dość długo. Przyglądamy się, jak Christopher poznaje studenckie życie, choć właściwie te studia pojawiają się jedynie jako drobne wzmianki; zamiast tego obserwujemy, jak bohater dojrzewa, chodzi do barów ze swoim współlokatorem i zarazem przyjacielem, i czasem załamujemy ręce nad jego nieudolnością w kontaktach międzyludzkich. Brzmi nudno? Być może. Sama dochodzę do wniosku, że tylko dobry, płynny i bardzo plastyczny styl autorki sprawił, że czytałam pierwsze rozdziały bez bólu, bo historia wydawała mi się niezbyt zajmująca.
Z czasem wszystko się zmienia. Christopher z dość przeciętnego, zamkniętego w sobie chłopaka ewoluuje – i niekoniecznie idzie to w dobrą stronę. Im dalej, tym czytelnika ogarnia coraz większy niepokój, tym bardziej, że akcja przypada na przełom lat 70. i 80. XX wieku w Anglii, czyli czas, kiedy na wolności znajdował się seryjny morderca zwany Rozpruwaczem z Yorkshire. Wątek zabójcy pojawia się w książce, początkowo jako tło, a z czasem zaczyna odgrywać coraz większe znaczenie i wręcz rzutować na fabułę, w szczególności na rozwój głównego bohatera. Trzeba też przyznać, że choć Lynes nie zagłębiała się w pełne detali opisy miast czy strojów – były one raczej dość oszczędne – to jednak udało jej się wykreować świetny, ciężki klimat. Ta nastrojowość z czasem obezwładnia odbiorcę, a jeśli jeszcze dodać do tego wstawki dotyczące samej narratorki, o której z biegiem czasu dostajemy coraz więcej szczegółów, to opowieść staje się coraz bardziej gęsta i wciągająca.
Autorka rewelacyjnie pokazała rozwój relacji Christophera i Phyllis. Ich emocje, rosnąca miłość, pogłębianie kontaktu oddane są wyjątkowo dokładnie i naturalnie. Równie przekonująco wypada zachowanie bohatera, które stopniowo zmienia się pod wpływem kontaktów z matką; trzeba przyznać, że jego postać jest naprawdę wielowymiarowa, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wypadała dość banalnie. Jego zaborczość, a później nawet i toksyczność robią duże wrażenie, a po pewnym czasie zaczynają właściwie przerażać.
Nie będę ukrywać: z łatwością przewidziałam największy plot twist w fabule, domyśliłam się też, kto relacjonuje historię. A mimo to książka zaskoczyła mnie pod koniec niespodziewanym odkryciem, co nieco złagodziło rozczarowanie, gdy zobaczyłam, że wiele punktów okazało się tak łatwych do przejrzenia. Właściwie rozczarowanie to złe słowo; dużo satysfakcji sprawiło mi rozpoznanie, że trafnie odczytałam różne wskazówki, ale jednak gdzieś w środku liczyłam na jakiś dodatkowy zwrot. No i go dostałam – autorka wyszła naprzeciw moim oczekiwaniom i zrobiła to naprawdę zgrabnie.
„Matka” to dobrze skonstruowana powieść z drugim dnem, która pozornie wydaje się dość przeciętna. Znakomicie obrazuje powiedzenie „kłamstwo ma krótkie nogi”, pokazując, jak mijanie się z prawdą wraca do człowieka i podcina mu nogi w najmniej spodziewanym momencie. Lynes stworzyła historię dopracowaną, w wielu miejscach niespieszną, ale przez to dokładną i działającą na wyobraźnię. Tego nastroju z pewnością długo nie zapomnę, tym bardziej, że w przerwach od czytania przyłapywałam się na rozmyślaniu o bohaterach, a to naprawdę spory komplement.
rude-pioro.blogspot.com