Rozwiązanie konkursu na kucharza roku budzi ogromne zainteresowanie wśród wszystkich przedstawicieli branży gastronomicznej w Szwecji – tym bardziej, że do rywalizacji stanęło dwóch wybitnych uczestników, niegdyś wspólników, którzy z czasem stali się wrogami. Solveig również postanowiła obserwować całe wydarzenie. Uroczystość niespodziewanie zagłusza przerażający odgłos wystrzału; kula dosięgła Vanję, właścicielkę portalu, dla którego pisze Solveig. Kobieta postanawia odkryć, kto stał za tajemniczym zamachem i pogrąża się w niepokojących sekretach, jakie kryją kuchnie najpopularniejszych szwedzkich restauracji.
Kiedy słyszycie słowa „szwedzki kryminał”, to czego się spodziewacie? Czy tak jak ja oczekujecie niepowtarzalnego klimatu, nieustannego napięcia, fabuły pełnej zwrotów akcji oraz finału tak nieprzewidywalnego, że długo nie możecie zebrać szczęki z podłogi? Jeśli tak, to być może zrozumiecie, jak bardzo poczułam się rozczarowana tą książką, kiedy okazało się, że nie znalazłam w niej żadnego z powyższych elementów.
Trudno mi właściwie określić, gdzie leży problem. Hanna Lindberg z pewnością nie dysponuje najłatwiejszym i najbardziej przystępnym czytelnikowi stylem; dość długo trwało, zanim weszłam w narrację, bo chociaż pod względem czysto językowym nie mam zastrzeżeń, sposób pisania autorki wydał mi się nie do końca płynny, a miejscami wręcz toporny. Ponadto, chociaż gastronomią nie interesuję się zupełnie, cieszyłam się, że dostanę oryginalne, barwne tło wydarzeń, z którego może nawet dowiem się czegoś nowego. Niestety – pisarce „od kuchni” również nie poszło najlepiej. Wstawki dotyczące środowiska kucharzy i restauratorów najzwyczajniej w świecie nudziły.
To, co najbardziej mnie zawiodło, to fakt, że ta powieść absolutnie nie wykorzystuje potencjału miejsca akcji. Często czytam historie osadzone w Stanach Zjednoczonych czy w Wielkiej Brytanii, czasem również w Polsce, dlatego literatura spoza tego kręgu jest zawsze przyjemną odmianą. W tym przypadku, gdyby nie stosowanie charakterystycznych imion czy innych nazw własnych, to nawet bym się nie zorientowała, że opisywane sceny rozgrywają się w Sztokholmie. W powieści brakuje jakiegokolwiek nastroju, nawet momenty, w których tempo akcji zdecydowanie przyspieszało, dość słabo działały na emocje, przez co śledziłam wszystko z umiarkowanym zainteresowaniem.
Naprawdę nie wiem, gdzie leży przyczyna tego wszystkiego – bo wątpię, że wyłącznie problemy z narracją są odpowiedzialne za to, że fabuła, obiektywnie rzecz biorąc ciekawa i obfitująca w szczegóły, okazała się w odbiorze nie tak angażująca, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Akcja rozgrywa się właściwie na trzech płaszczyznach: oczywiście na pierwszym planie jest Solveig i jej chęć odkrycia, kto próbował zamordować Vanję, ale poza tym śledzimy także przygody byłego więźnia, Lenniego, planującego uruchomić niewielki biznes w postaci food trucka. Oba te wątki przeplatają się z pierwszoplanową perspektywą, dotyczącą oczywiście poszukiwanego sprawcy; muszę przyznać, że te fragmenty podobały mi się zdecydowanie najbardziej. Były tajemnicze, wzbudzały niepokój i naprawdę podsycały ciekawość w związku z rozwiązaniem zagadki. Ogólnie autorce udało się zaskoczyć mnie kilkukrotnie i z całą pewnością nie spodziewałam się, do jakich odkryć dojdzie Solveig. Żałuję zatem, że poszczególne plot twisty zostały niejako ograbione z większych emocji, przez co nie przeżyłam ich tak, jak należało.
A skoro już jesteśmy przy Solveig... Nie mogę powiedzieć, bym polubiła tę bohaterkę. Przebywanie w jej towarzystwie często mnie męczyło i chociaż była z natury dobrą osobą, to jednak nie czułam się z nią w żaden sposób związana. Była poniekąd koniecznością, skoro została główną postacią. Lennie zdecydowanie bardziej przypadł mi do gustu, miałam też wrażenie, że Vanja, której nie poznałam zbyt dobrze, okazałaby się zdecydowanie ciekawszą protagonistką – nawet w drobnych wzmiankach łatwo było dojrzeć w niej iskrę i charyzmę, dzięki której akcja z pewnością porywałaby zdecydowanie bardziej.
„Smak prawdy” to nie jest, niestety, dobry kryminał. W tym gatunku poszukuję autentyczności, uczuć tak silnych, że nie potrafię usiedzieć w miejscu, a do tego postaci z krwi i kości – tutaj wyszło mdło, a chwilami po prostu nudno. Nie zliczę, ile razy powtarzałam sobie, że muszę jakąś przebrnąć przez tę powieść (to znaczy nie muszę, ale nie lubię zostawiać niedokończonych książek). Finał, choć zaskakujący, nie zrekompensował mi wcześniejszego wzdychania i nakłaniania samej siebie, żeby czytać dalej. Odnoszę wrażenie, że Hanna Lindberg zupełnie minęła się z potencjałem tej historii i nie wykorzystała go nawet w 20%. Są poprawne, a wręcz bardzo dobre momenty czy zabiegi stylistyczno-fabularne, ale to zdecydowanie za mało, by podtrzymać całość. Zdecydowanie nie wrócę już do tej historii, wprost przeciwnie – cieszę się, że mam ją już za sobą.
rude-pioro.blogspot.com