Amelia Quentin zawsze była dziwna. Już jako mała dziewczynka różniła się od rówieśników, a dorośli dostrzegali w niej coś niepokojącego. Nikt jednak nie podejrzewał, że z tej samej kilkulatki wyrośnie bezwzględna morderczyni. Jednostajne, nieco smutne życie Jules diametralnie się zmienia, kiedy dowiaduje się, że kobieta, która zabiła jej córkę, wkrótce wyjdzie na wolność. Na dodatek ma zamiar wrócić do rodzinnego domu – czyli tam, gdzie została dokonana okrutna zbrodnia. Jules nie może znieść myśli, że Amelia znowu będzie tak blisko. Jak gdyby nic się nie stało.
Zapewne jednym z powodów dość mieszanych opinii na temat tej książki jest fakt, że padła ona ofiarą nieco błędnego przyporządkowania gatunkowego. „Dziewczyna, która wróciła” miała być thrillerem psychologicznym i rzeczywiście, ma jego elementy, aczkolwiek przez lwią część śledzimy wydarzenia, które pasowałyby raczej do obyczajówki, dość mocnej i intensywnej, ale jednak obyczajówki. Motyw morderstwa, a w szczególności jego opis czy też przebieg procesu sądowego bardzo pobudzają wyobraźnię, podobnie jak sceny końcowe, ale nie powiedziałabym, że podczas czytania towarzyszyło mi uczucie niepokoju i narastającego napięcia. Była to raczej ciekawość, połączona nieco z odrazą, a jednocześnie... fascynacja, bo trudno przejść obojętnie obok takich bohaterek jak Amelia.
Mimo tego, że Susan Lewis dość sprawnie wykorzystuje przeplatanie wydarzeń z przeszłości i teraźniejszości – co stanowi jeden z moich ulubionych zabiegów – początek powieści wypada nieco chaotycznie. Prolog wbija w fotel i to głównie dzięki niemu przebrnęłam przez kilkadziesiąt pierwszych stron, które, na tle tak zaskakującego wstępu, wydały mi się dość miałkie i średnio interesujące. Teraz, patrząc na książkę z pewnej perspektywy, doceniam sposób, w jaki autorka przedstawiła rodzinę Brightów – Jules, Kiana i ich długo wyczekiwanej córki, Daisy. Poznając Jules i Kiana już jako młode małżeństwo, starające się o dziecko, a później obserwując dorastanie Daisy możemy przywiązać się do całej trójki. Łącząca ich więź nie budzi żadnej wątpliwości, a jedyna pociecha Brightów budzi tak dużą sympatię, że staje się kimś w rodzaju przyjaciółki dla czytelnika. To wszystko sprawia, że, nawet będąc uprzedzonym, śmierć Daisy tak bardzo wyprowadza z równowagi. Zwłaszcza kiedy sprawczynią morderstwa okazuje się osoba, którą cała rodzina często i chętnie gościła.
Już tytuł krzyczy, że tak naprawdę główną postacią tej powieści jest Amelia. Nie Jules, nie Daisy, tylko właśnie Quentinówna. Susan Lewis wykreowała genialną antybohaterkę, bo nawet trudno nazwać mi ją czarnym charakterem. Amelia jest bezwzględna, pozbawiona skrupułów... i emocji, a już na pewno zdrowego poglądu na świat i umiejętności odróżniania dobra od zła. Właśnie to jest w niej najbardziej przerażające. Jej nieustający uśmiech, wyrachowanie i kłamstwa, które potrafi wygłosić bez mrugnięcia okiem. Podoba mi się, że autorka nie przedstawiła jej w jednoznacznie złym świetle: tutaj żadna postać nie jest ani biała, ani czarna. Amelia od urodzenia nie należała do aniołków, a jednak poznając jej raczej smutne dzieciństwo można poczuć ukłucie współczucia. Nie dziwi zatem reakcja Daisy, która początkowo chciała pomóc koleżance, a ostatecznie wpadała w ociekającą toksyną relację. Co najlepsze, również bohaterowie pozornie pozytywni nie są bez skazy, czego chociażby Jules jest najlepszym przykładem. To wszystko daje bardzo realistyczny i szczery obraz świata przedstawionego.
Nie da się ukryć, że książka porusza dość trudne tematy. Wątpliwe zdrowie psychiczne Amelii czy też żałoba po stracie najbliższej osoby to zaledwie wierzchołek góry lodowej – tutaj niemalże wszystko obraca się wokół zemsty. Wyobraźcie sobie, że niedaleko was wprowadza się kobieta, która pozbawiła życia kogoś, kogo kochaliście. Czujecie tę złość, ten sprzeciw, tę chęć wymierzenia sprawiedliwości? To normalne. Tylko czy morderstwo za morderstwo to rzeczywiście właściwe rozwiązanie? Czy potrafilibyście się opamiętać, wiedząc, że coś takiego nie pomoże wam odnaleźć spokoju?
Największym plusem tej powieści jest ogromny ładunek emocjonalny. Autorka znakomicie opisała ból i rozpacz Jules i Kiana, a niełatwo przecież przedstawić rodziców pogrążonych w żałobie. Sceny ukazujące jeszcze żywą i szczęśliwą Daisy siłą rzeczy wywołują nostalgię, a po zabójstwie trudno nie odczuć chociażby namiastki tego smutku i gniewu, jakie targały bliskimi dziewczyny. To właśnie dzięki tak dobrze oddanej sferze uczuciowej „Dziewczyna, która wróciła” w pewien sposób szokuje i nie pozwala zbyt szybko o sobie zapomnieć. Styl jest dość obrazowy, dzięki czemu wyobraźnia pracuje na wysokich obrotach – a co za tym idzie, poszczególne sceny wżerają się w umysł i prowokują kolejne pytania. Nawet wtedy, kiedy jesteśmy przygotowani na to, co się jeszcze wydarzy.
W powieści brak elementu prawdziwie zaskakującego, istnej bomby, która nie dałaby w nocy zasnąć. Niemniej dobrze nakreślone postaci i świetny pomysł na historię całkiem nieźle się bronią, o ile nie zrazi was nieco przydługi i nieuporządkowany początek. „Dziewczyna, która wróciła” może nie wykorzystuje w pełni potencjału własnej fabuły, ale potrafi wciągnąć – dlatego zdecydowanie warto.