„Dzień dobry, Północy” – warto piać? Warto, choć sytuacja jest złożona. Tako się przedstawia:
Rusza misja NASA na księżyce Jowisza. Piątka wybrańców-astronautów, którzy przejdą do historii i staną na piedestale obok Gagarina i Armstronga. Wśród nich jest Sully, samotny, międzygwiezdny Robinson, która poświęciła w swoim życiu wszystko, na czele z rodzinnym szczęściem, by znaleźć się tu gdzie jest. Siłą rzeczy (a raczej – siłą odległości) przez pewien czas z Ziemią nie mają kontaktu, na szczęście misja przebiega jak najlepiej, więc zwijają międzygwiezdne manatki i przy dźwiękach wesołej muzyki ruszają do Domu. I tutaj pojawia się problem – już dawno są w miejscu, w którym powinni nawiązać łączność, a Ziemia uparcie milczy. Cisza na wszystkich pasmach, nawet żadnego zbłąkanego skrawka serialu z telewizji satelitarnej. Ziemia zachowuje się tak, jakby przetoczyła się przez nią pod ich nieobecność jakaś olbrzymia magnetyczna burza.
Meanwhile on Earth: do stacji obserwacyjnej na Biegunie Północnym przybywa szwadron wojska z nakazem bezwzględnej ewakuacji wszystkich znajdujących się tam naukowców. Równie bezwzględnie odmawia bezwzględnej ewakuacji bezwzględny urzędujący tam staruszek Augustine. Dzielnym kapitanom nie chce się z nim szarpać i pozwalają mu zostać, jeśli chce umrzeć tak, jak żył – pod gwiazdami. Augustine – jeszcze kilkanaście lat przed początkiem powieści jego imię obiegało cały świat, było na ustach wszystkich jako imię geniusza. Niestety po drodze w błyskotliwej karierze coś się pokiełbasiło i gość wylądował na środku skutej lodem pustyni mając za jedynych kompanów teleskop i wycie arktycznych wilków z oddali.
Nie byłabym sobą, gdybym nie poruszyła kwestii formy – stylu – umiejętności Autora. Kolejny raz mam do czynienia z sytuacją, kiedy znad formatki ze zdjęcia zerka na mnie spod loczka kędziorka zalotnie babeczka w wieku dosyć młodym. Pod spodem zaś granatowe na srebrnym widnieje, że jej powieść („błyskotliwy debiut”, „objawienie literackie”, „uczta dla oka”), został przetłumaczony na tysiąc osiemset pejsiont trzy języki i dostało osiem Nobli w tym trzy Oskary, a stacje telewizyjne dosłownie BIJĄ się o prawa do ekranizacji. Tiaaaak. W takich momentach myślę, że może czysto statystycznie rzecz biorąc – nie ma co z debiutem czekać… Porzućmy jednak temat i zajmijmy się Panią Brook-Dalton. Otóż – czytanie tekstu Pani owej jest jak podróżowanie jako pasażer ze zdolnym kierowcą, który ma prawo jazdy od tygodnia. Momentami jedzie jak stary wyjadacz, płynniutko tak, że aż gębę otwierasz zachwytu, nawet na rondzie bokiem poleci zadriftuje! A potem jej na światłach niespodziewanie zgaśnie po się dziewczyna zestresowała. Tak to wygląda obrazowo. Ale co z tego, moi Drodzy, że kierowca niestabilny, jak za oknem widoki takie, że trzymaj mnie Andy Weirze!
Uwielbiam temat kosmosu. Najbardziej chyba względności czasu, ale fizyk ze mnie jak z koziej rzyci waltornia, więc nietrudno się dziwić, że nie wyłapuję nawet najbardziej widocznych baboli w filmach i książkach SF. Da się wysłać Matta Damona na Marsa, da się polecieć na księżyce Jowisza, da się wytworzyć małą grawitację na statku kosmicznym i da się również zrzucać książki z półek siedząc w najlepsze w czarnej dziurze, moi Drodzy, ja łyknę naprawdę wszystko. Fizycy-partacze mogą mnie uwodzić i obracać na wszystkie strony, bo uwierzę we wszystko, naiwna jak pszczoła. Dlatego ta lekka wariacja na temat SF, którą jest „Dzień dobry, Północy” (bo wersji „hard” to ona nie widziała nawet na obrazku) bardzo mi pasuje. Wlazło mi też w głowę zastanowienie – gdzie jest Dom astronauty? Czy po zetknięciu się z takim wstrząsającym absolutem, po zobaczeniu na własne oczy nieskończoności da się wrócić na tą jedną, małą planetkę i żyć tak zwyczajnie? Tak po prostu? Czy to jest w ogóle możliwe? A z drugiej strony – co ci po kosmicznych odkryciach, jeśli ta jedna, mała, błękitna, kochana, ciepła, przytulna, bezpieczna planetka nie będzie chciała Cię z powrotem? Gdzie się podziejesz? Ruszysz w drogę, w nieskończoność?