Akcję drugiej części cyklu Panautor osadził na krótkim acz intrygującym zdaniu „Wikingowie odkryli Amerykę”. I to całkiem długi czas przez Krzysiem Kolumbem, który wtedy nie był nawet w planach. Na początek ta koncepcja wydawała mi się zupełnie ześwirowana, dopóki nie powęszyłam trochę w temacie i nie posłuchałam paru mądrych ludzi, który uświadomili mi, że koncepcja wcale taka głupia nie jest. Co więcej, jak poprzeć ją odpowiednimi badaniami genetycznymi, jest nawet wielce prawdopodobna. Sam Autor zachował się bardzo profesjonalnie i na końcu powieści przytacza na kilkunastu stronach solidne podstawy i konkretne badania, na których oparł fabułę. To wszystko mnie przekonało i wyjęło w mojej głowie „Najeźdźców z Północy” z szufladki „pure fantasy” i przełożyło do „taka prawie fikcja historyczna”. Tam więc właśnie, w Ameryce Północnej jesteśmy na początek akcji rzuceni, gdzie to młody, tchórzliwy jakich mało wiking imieniem Oddi wylądował zbiegiem niefortunnych okoliczności splotów. Streszczać Wam ich nie będę, odsyłam do pierwszej części. Oddi trafia zupełnie przypadkiem w sam środek kabały – szykującej się i już-już wiszącej na włosku wojny pomiędzy dwoma indiańskimi plemionami. Oddi więc na momencik musi odłoży swoje plany powrotu do rodzinnej Skandynawii i odbicia z rąk wroga matuchny i siostry, a na razie zająć się wraz ze swoją Pocahontas imieniem Shaan-naan-dihit pomocą niedoszłemu na razie teściowi w wygraniu wojny.
I to jest całkiem ciekawy zabieg, ponieważ klimat powieści z rześko wartkiego, skrzypiącego śniegiem, brzęczącego stalą, broczącego krwią i rozśpiewanego wikingowymi wrzaskami przeistoczył się magicznym sposobem w coś zupełnie innego. Zadymione szałasy, plemienne legendy, tajemniczy szamani, życie w doskonałej harmonii z otaczającym światem, system wartości tak totalnie inny od wikińskiego… Choć to Oddi przecież jest głównym bohaterem, to to Indianie i ich kultura grają tutaj pierwsze skrzypce. To mi się podoba, bo szczerze mówiąc nie znam zbyt wielu książek poświęconych temu naprawdę ciekawemu ludowi. Polska, a może i Europa jednak nadal przeżywa zachłyśnięcie kulturą swojej Północy i do Indian chyba jeszcze po prostu nie dotarła. Lewandowski wyrywa się przed szereg i biegnie na złamanie karku aż mu wigwam, to znaczy ten, no, pióropusz powiewa na wietrze.
Pamiętacie jak dziwiłam się przy okazji recenzji pierwszej części nad niskimi jej notami na LubimyCzytać i nazywaniem jej „rozdmuchaną akcją promocyjną”? Chciałabym do tematu wrócić. Otóż powieści historyczne nie mają przed moimi oczami lekko. Na samym szczycie podium, a może nawet parę metrów ponad nim unosi się w mojej głowie na poziomie Grand Prix Pani Cherezińska i jak do tej pory nie znalazłam nikogo, kto miałby choćby cień szansy ją zdetronicować. Nieco niżej na mojej obersubiektywnej liście plasują się inni polscy autorzy, których poczytywałam tacy jak rzeczony Lewandowski, kiedyś recenzowany Malinowski no i oczywiście klasyg Kraszewski, od którego cała moja fascynacja się zaczęła. Potem jest długo długo nic, potem docieramy do poziomu zero i nieco poniżej owego poziomu zero plasuje się Pan Foryś, który to pisze powieści erotyczne z małą domieszką historii, coby czytający mieli złudzenie, że nie do końca marnują czas. I to niestety forma jest tą warstwą powieści, która pozostawiła mi pewien niedosyt. O ile pomysł i wstrzelenie się w niszę wyszło Panu Lewandowskiemu wprost mistrzowsko, o tyle nad niektórymi aspektami swojego warsztatu chyba powinien jeszcze popracować. Długo myślałam nad tym, co teraz napiszę – bo w końcu jakie prawo mam zarzucać Autorowi cokolwiek? Sama nie wydałam w życiu (na razie) żadnej książki, szanowanym nawet nie powszechnie krytykiem też nie jestem, więc…? Więc mówię jako czytelnik, czytelnik, który książki połyka na tomy i po prostu widzi i porównuje. A widzę, że nie ma żadnej strony, na której nie pojawiłoby się jakieś bardzo wymuszone i na siłę wyrafinowane porównanie. Zawsze COŚ musi być jak coś innego, albo jak pchła na psie, albo jak ścięte drzewo, albo chociaż jak gówno karibu, które gdy przylepi się do mokasyna, należy wytrzeć o kamień. A światło musi wbijać się jak saks w ciało, nie inaczej. To na początku jest niezauważalne, potem denerwujące, a po pewnej ilości absurdalnie rozbudowanych, piętrowych porównań – po prostu śmieszne. Denerwująca jest też maniera, którą widziałam już nieraz u wielu młodszych stażem pisarzy, choćby u wspomnianego wyżej Malinowskiego – wciskania ogromnej ilości wiedzy nachalnie, w każdym możliwym miejscu. Wiem, że jest to trudne, wyważyć pomiędzy „czytelnik nie ma obowiązku tego wiedzieć, więc należy mu wytłumaczyć” a „sam se doczytaj jak chcesz”, ale wierzę, że da się to zrobić w mniej zauważalny sposób.
Taka to historia, smutna, lecz prawdziwa. Ona była plujka, on był stary dziwak. A tak serio – za powyższe mankamenty minus, za bombowy pomysł i potencjał, który ma w sobie Autor- dwa plusy. Więc wychodzi na plus. Trzymam kciuki za następną część. „Topory i sejmitary”, dobrze pamiętam?