Sprawa jest taka. Ross Poldark, komes możny i mężny, wraca z wojny do swego rodzinnego dworu. Niestety, nie czekają na niego dobre wiadomości. Zamiast miłego, rodzinnego obiadku i prezentów powitalnych zastaje brud, smród i ubóstwo, chałupę w ruinie i na dodatek zadłużoną. A tata niestety zszedł był wziął, i to parę miesięcy temu, na miejscu synowi pozostawiając jedynie pijaniusieńkiego w sztok sługę, ledwo przędącą kopalnię i kłopoty ze skabówką. Żeby było weselej, kobieta, o której marzył przez dwa lata wojny i która przed nią darzyła go wzajemnością, jest już po słowie z jego najlepszym compadre. Chciałoby się więc rzec: sprawa się rypła.
Ross jednak nie z rzepy ulepiony i nie w rurkach chodzący. Mężnie bierze się z życiem za bary i nie daje się tak łatwo przewrócić w błotko. Przed Wami świetnie poprowadzona fabuła zatopiona w niezwykłym klimacie, który wręcz wylewa się z kolejnych stron – porównałabym go z właśnie z Austenowymi i Brontë’owymi dziełami. Tym razem tylko (może to z powodu płci autora? ) fabuła nie opiera się wyłącznie na skupionych na marzeniu o małżeństwie kobietkach, a nawet jest dość skomplikowana. W jej ogromnie bogaty skład wchodzą głównie skomplikowane relacje międzyludzkie, męski honor i, co gorsza, kobieca przewrotność, konflikty międzyklasowe i po raz kolejny problemy ze skarbówką (Ross obejmuje po ojcu kompleks kopalni, które przędą tak średnio bym powiedział). Jest więc na czym się pogmatwać.
Jedyne zarzuty, jakie miałabym do „Rossa” to to, jak Autor nędznie oddał:
a) psychikę bohaterek. O ile mężczyźni są wręcz piętrowo, misternie skonstruowani, o tyle z paniami w książce sprawa ma się nieco gorzej. I choć nie jest tak źle, jakby być mogło (nie są odwalane wszystkie z jednego szablonu), to nadal czegoś mi tu brakuje. Zachowują się wrednie, nielogicznie i przede wszystkim zupełnie niezrozumiale, targają nimi jakieś dziwaczne zmiany nastrojów… Zaraz, zaraz… Coś mi tu nie gra… Dajcie mi chwilę, muszę ten zarzut jeszcze nieco przemyśleć…
b) proces (raczej ważny w dość obyczajowym romansie) powstawania uczucia między Rossem a Demelzą. Serio, nawet dla kogoś kto nie za często czyta takie książki i nie ma za bardzo do czego porównać, tak gwałtowne zmiany ze strony na stronę są naprawdę przesadą… Sprawiają, że bohaterowie stają się na chwilę zupełnie płytcy, takie papierowe kukły zniewolone sznurkami wszechwładnego pisarza. Autorzy powieści obyczajowych chyba powinni tego unikać.
To jest jedna z tych sag rodowych, w których mimo wielości postaci to właśnie tło historycznoobyczajowe jest głównym bohaterem. I dobrze. Bo dzięki temu kolejne części tworzą spójną stylowo i treściowo, bardzo harmonijną całość – tego oczekuję od reszty części serii. „Ross…” jest znakomitym otwarciem zaciekawiającym, wprowadzającym, zarysowującym fabułę. Polecam wszystkim, którzy lubią dobrą obyczajówkę bez przesadzonej słodyczy i ze świetnym klimatem.
Ale to nadal nie koniec atrakcji. Poza morzem literek, możemy też dokarmić się serialem, który ponoć jest bardzo dobry. No ale w końcu skleciło go BBC, to jaki ma być ^^ Jeszcze na mnie czeka, choć zwiastun wygląda smakowicie.
A, czy nie zapomniałam napisać jak bardzo nie cierpię Elizabeth? Gapi się na niego tymi oczętami cielaka i jęczy płaczliwie: Ross… Kobieto, wszyscy mają cię dosyć już od pierwszych stron. Można powiedzieć, że zaczynasz od wysokiego Ce, a potem jest już tylko gorzej. Zdecyduj się, i nie zawracaj ludziom gitary. Porządnym. No.
Taaak, książka ta naprawdę potrafi wzbudzać emocje.
Pełna, podwójna recenzja dostępna pod tym adresem:
https://inkoholiczka.wordpress.com/2016/08/16/ross-poldark-a...