Not enough.

Recenzja książki Krew i stal
Że fantastykę kocham od dawna i to miłością szaloną, nieokiełznaną i namiętną, wie co najmniej pół mojego wszechświata. Sapkowskie, Kresy, LeGuiny, Wegnery, Tolkieny, Śródziemia, Ziemiomorza, Westeros, Hogwarty, Meekhany... Zwiedzam chętnie, często i gęsto, podstawiając tylko do podbicia kartę stałego klienta. Nic więc dziwnego, że gdy moje ukochane SQN rozwinęło swoje nowe, fantazowe skrzydełko (patrz: Imaginatio) inkoholikowe serce zapukało w rytmie cza-cza i książkomiłości szukało w rytmie cza-cza również. Patrzy, liczy i rachuje, wcześniej "Grimma" recenzuje... Aż w końcu natyka się na coś, co mieni się z oddali obłoczkiem solidnego, klasycznego fantasy.

Gdy krew bohaterów zrosi Martwą Ziemię, stal będzie musiała dosięgnąć zdrajców.
Sto pięćdziesiąt lat po powstaniu Martwej Ziemi z twierdzy granicznej wyrusza oddział żołnierzy, by wąskim przesmykiem przekroczyć zapomnianą krainę. W starym klasztorze u podnóża Smoczych Gór ukryte jest coś, co musi powrócić do królestwa, zanim Zasłona Martwej Ziemi pęknie i zaniknie.
Silny oddział pod dowództwem Dartora, starego, zaprawionego w bojach oficera, wkracza w suche stepy, by zmierzyć się z demonami przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Prawdziwy cel misji zna tylko przysłany w ostatniej chwili przewodnik. Lecz nawet on – tajemniczy Arthorn – nie przypuszcza, jaki los przygotowali dla nich bogowie i jak krucha jest równowaga znanego im świata.
Krew i stal to mocny debiut Jacka Łukawskiego, w którym klimat wczesnego średniowiecza znakomicie miesza się ze słowiańskim kolorytem.
Poleca jeszcze dodatkowo nie kto inny jak sam pan Grzędowicz... Piękna okładka Sine Qua Nonowa... Autor podobny do Littlefingera... Czegóż chcieć więcej? Bierę!

Wzięłem. Przeczytełem. I Wam powiem tak. I'm not satisfied.

Dlaczego?, spytacie. Przeca w sieci aż roi się od piań i innych wysokich ekstatycznych dźwięków na temat tej książki, i to dźwięków wydawanych nie tylko przez blogerów, ale i przez pisarzy, i to cholernie dobrych pisarzy. 7,24 na lubimyczytać.pl, błyskotliwy debiut, poziom oberwysoki, nieprzewidywalna od pierwszej do ostatniej strony fabuła, trzyma w napięciu, a mitologia słowiańska powali na kolana. I rzeczywiście, w tym momencie poczułam się dziwnie. Ale mojego małego konformistycznego potworka, który w zakątku mózgu wyje ze strachu za szyję złapał znacznie od niego większy Nietopyrz Nonkonformizmu i kazał pisać co myślę naprawdę. Oto więc, co myślę naprawdę. Niech mi Baelish dopomoże.

Sprawa pierwsza, a mianowicie plagiat na plagiacie i plagiatem pogania.

Pomijając sam dyskusyjny temat tytułu, który chyba już gdzieś widziałam - ach, to dziwne uczucie, kiedy przez cały czas czytania zastanawiasz się, czy to jest do ciężkiej cholery mało śmieszny pastisz czy ktoś na serio myślał, że może bezkarnie użyć tylu odwołań do innych dzieł.

No nie. No po prostu, kurna, no nie. Z jednej strony rozumiem, dlaczego tak jest - temat klasycznej do bólu fantasy z magią, smokami, potworami i drogą ku tajemnicy jest już kobyłą tak zajeżdżoną, że naprawdę ciężko coś nowego tu wymyślić. Dodatkowo źródła z których czerpią autorzy są najczęściej po prostu zbieżne. Ten chce się oprzeć na słowiańskiej mitologii - opiera się. Jakiś jego kolejny koleżka z wojska też chce? Prosz bardz, też się opiera. Słowiańska mitologia jest bogata, prawda, ale nie niewyczerpana.Wszyscy biorą wodę z jednego źródełka, więc nie ma co się dziwić, że smakuje tak samo. Okej. Rozumiem. Ale jest jedna sprawa. Kiedy książka delikatnie, nienachalnie, ale zauważalnie przypomina inną w jednym miejscu - spoko. Nikt tego nie zauważy. Już Ćwiek pisał na łamach mojej ukochanej Nowej Fantastyki o popkulturowej grze w gorące krzesełka, które podsiadają sobie kolejne postacie małpując od poprzednich to i owo. Streszczając felieton w jednym zdaniu: ciężko nie przypominać kogoś, kto już kiedyś był, ale spoko - ludzie się na to godzą, nie ma pościgów, nie ma wybuchów, nic się nie wali ani nie pali. Kiedy książka delikatnie, nienachalnie, ale zauważalnie przypomina inną w dwóch miejscach - spoko. Tak samo w trzech, a nawet i czterech. Ale jak zaczyna mi brakować palców do zliczania (tych u nóg też), to chyba już jest wyraźny sygnał, że coś się dzieje. Te delikatne, pajęcze wręcz nawiązania to jedna sprawa. One mogą przemknąć niezauważone i łaskawy recenzent/nieoczytany w fantasy czytelnik w ogóle je zignoruje. Ale kiedy ktoś udaje, że nieudolny Geralt z Rivii został sprany przez gromadę żołdaków, którym się naraził na wysuniętej placówce, a Frodo Baggins był chorym psychicznie wiejskim głupolem, który ubardał sobie, że krowie kółko jest pierścieniem i którego wyleczono zasypując go, pardon, krowim łajnem...

No i sprawa druga, znacznie ważniejsza. Po prostu: that's not enough.

Z pisaniem, podobnie jak z każdą inną dziedziną, która wymaga pokazywania światu swoich pomysłów, jest trochę jak z inwestowaniem. I nie mam tutaj absolutnie na myśli zarobków, a walutą jest tu raczej miejsce uplasowania się książki na liście wszystkich kiedykolwiek napisanych. Nie tyle chodzi o jej poczytność, co o jej poziom. Jeśli piszesz do szuflady z jasnym zamiarem niepokazywania nigdy nikomu swojej książki, bo jest TWOJA i się wstydzisz, możesz śmiało pominąć ten fragment. Jeśli jednak zależy Ci na tym, żeby KTOŚ ją kiedyś przeczytał, zamyślił się nad nią, roześmiał, wzruszył, albo po prostu zapamiętał... Popatrz na artystyczną giełdę. Zobaczysz na niej dwie grupy. Są twórcy, którzy kupują akcje tanio a sprzedają drogo. Wybierają sobie działkę mało wyeksploatowaną, jeszcze nieznaną, gdzie mogą stać się mistrzami wyłącznie z racji swojego pionierstwa. Nie ograniczają ich reguły, ponieważ ustanawiają je oni sami. To przez nich stworzony świat będzie dla kogoś inspiracją w przyszłości. Gdy taka nowatorska książka wychodzi zwykle jest bardzo głośna, bo wdziera się na zatęchły od powielanych schematów rynek. Ale jest też druga grupa kupujących, ta, która mniej lubi ryzyko - kupuje drogo, a sprzedaje tanio. Świetnym przykładem jest tutaj właśnie klasyczne fantasy typu magia i miecz względnie lochy i smoki. Gatunek bardzo wyeksploatowany, który dorobił się swoich klasyków nie-pionierów. Ma swoje reguły, obszary, które zostały już bardzo dogłębnie opracowane, omówione, kojarzone są z innymi pisarzami... Jeśli ktoś chce zaistnieć w takiej działce, musi swojemu dziełu nadać choć jeden charakterystyczny aspekt, coś, co wyróżni go spośród ogromnej liczby innych książek o takiej tematyce. Moim zdaniem tego "Krwi i stali" po prostu brakuje. Ona jest... okej. Normalna. Da się czytać. Ale w tym gatunku nie zdaje się z tróją. Z tróją plus też niestety nie. Jeśli nie jest niezwykłe to musi być chociaż oryginalne. Musi mieć w sobie COŚ. Coś szczególnego. Dlatego w kwestii zdania zaczynamy rozmowę od piątki. Mistrzowie gatunku mają poziom jakieś 39 w skali sześciostopniowej. Także jest do czego gonić.


Nasz Littlefinger Łukawski ma potencjał, to fakt. Tutaj zgadzam się z opinią Grzędowicza - myślę, że jeszcze o nim jeszcze usłyszę, bo książka jest napisana prawidłowo. Fabuła skonstruowana profesjonalnie, pomysł też całkiem dobry, tchnący z lekka Kresem, czasem nawet dowcip jakiś, że Czytelnik uśmiechnie się pod nosem... Może po prostu to na razie jeszcze nie ten czas? Może po prostu Autor potrzebuje jeszcze iluś tysięcy znaków wyklekotanych na klawiaturze?
0 0
Dodał:
Dodano: 27 VII 2016 (ponad 8 lat temu)
Komentarzy: 0
Odsłon: 217
[dodaj komentarz]

Komentarze do recenzji

Do tej recenzji nie dodano jeszcze ani jednego komentarza.

Autor recenzji

Imię: nie podano
Wiek: 32 lat
Z nami od: 20 VII 2015

Recenzowana książka

Krew i stal



Gdy krew bohaterów zrosi Martwą Ziemię, stal będzie musiała dosięgnąć zdrajców. Sto pięćdziesiąt lat po powstaniu Martwej Ziemi, z twierdzy granicznej wyrusza oddział żołnierzy, by wąskim przesmykiem przekroczyć zapomnianą krainę. U podnóża Smoczych Gór, w starym klasztorze ukryte jest coś, co musi powrócić do królestwa zanim Zasłona Martwej Ziemi pęknie i zaniknie. Silny oddział pod dowództwem...

Ocena czytelników: 5 (głosów: 3)