Na utwory Erica- Emmanuela Schmitta ciężko patrzeć mi obiektywnie.
Jako, że należy do panteonu moich ulubionych pisarzy, jestem niezmiennie zafascynowana jego warsztatem pisarskim, wirtuozerią języka, która sprawia, że o sprawach trudnych i ważnych pisze z lekkością.
Po przeczytaniu na jednym z blogów niepochlebnej recenzji na temat "Trucicielki" głowiłam się jakim cudem wybronię go tym razem. Nie będę musiała. Autor po raz kolejny doskonale wybronił się sam.
Wydawnictwo Znak zafundowało mi nie lada zdziwienie: okładka, mimo, że wciąż z dominującą bielą, zaskoczyła mnie czernią. Zaskoczyła mnie także pięknym wydaniem: już nie błyszczącym jak do tej pory, lecz matowym, przyjemnym w dotyku, z połyskującym i wypukłym tytułem. Dlaczego o tym mówię. Do książek podchodzę z wielkim uczuciem. Najpierw przejeżdżam dłonią po grzbiecie, witam się z bohaterami, autorem, później wzmagam swój apetyt poprzez czytanie opisu. Jeśli książka wydana jest elegancko, cały ten rytuał zostaje wzbogacony o zmysłowe doznania długo zapadające w pamięć.
Zaskoczył mnie również opis. Obsesja, śmierć.
Ze Schmittem nigdy nie jest łatwo. Prawie zawsze towarzyszy nam jakieś tabu, choroba, śmierć, obsesja.
Tym razem to wszystko dostajemy w nieco innej odsłonie.
Gdybym miała znaleźć dla niej odpowiednie słowo określające ją w gronie innych dzieł pisarza, nazwałabym ją najmroczniejszą ze wszystkich. Odkrywającą najciemniejsze zakamarki ludzkiej duszy i umysłu, dokładnie wwiercającą się w meandry świadomości.
Główną bohaterką wszystkich opowiadań jest myśl- impuls rozprzestrzeniający się po ciele niczym śmiercionośny jad, kłujący jak rana zadana zatrutą strzałą, wypalający umysł i serce. Myśl. Kiełkująca, by zniewolić.
Oprócz czterech opowiadań, w których poznajemy kolejno trucicielkę oskarżoną o zabójstwo mężów, starającą się być w centrum uwagi nowego proboszcza, zatruwająca jego umysł; marynarza dowiadującego się o śmierci jednej ze swoich córek, do którego zaczyna docierać, jak bardzo kocha swoją rodzinę i jak mało ją zna; dwójkę ludzi zmienionych nie do poznania przez błędną decyzję jednego z nich: kalekę i terapeutę; małżeństwo : prezydenta i jego kiedyś ukochaną żonę, dziś kobietę, która w sposób kontrolowany zatruwa całe jego życie, zarówno osobiste jak i zawodowe; Schmitt dołącza do książki dzienniczek, który pisał w trakcie powstawania książki. Wyjaśnia jak wiele pracy i analiz wymaga napisanie dobrego opowiadania. Zastanawia się dlaczego są one traktowane po macoszemu.
I tu muszę uderzyć się w pierś i przyznać, że sama do te pory tak je traktowałam. Często czułam niedosyt, brak czegoś ważnego. To pewnie bez różnicy czy chodzi o powieść, czy opowiadanie. Chodzi o to, że jeśli coś jest źle napisane, nieprzemyślane, to zawsze pozostawi w czytelniku pustkę. Pech chciał, że trafiałam na złe opowiadania i moje zdanie na ich temat wyrobiło się w taki a nie inny sposób. Teraz patrzę na nie inaczej. To rzeczywiście wielka sztuka napisać o czymś ważnym przy użyciu małej ilości słów, a żadną sztuką nie jest zgubienie właściwego sensu wśród serii niepotrzebnych ozdobników, tak częstych w powieściach.
Dla mnie- majstersztyk. Pozostawiający to skądinąd znane Wam uczucie, że przeczytało się coś niebanalnego, coś o czym niełatwo będzie zapomnieć. Nagroda Goncourtów 2010 w moim odczuciu jak najbardziej zasłużona.
Recenzja ukazała się także na blogu:
http://shczooreczek.blogspot.com/2011/02/trucicielka-eric-em...