Kamil zostawia zatłoczoną Warszawę i wybiera się na Żuławy, gdzie spontaniczne inwestuje w ziemię i budowę karczmy. Jest zafascynowany lokalnymi specjałami i okoliczną naturą. Jego decyzje popiera najważniejsza w jego życiu kobieta, czyli... babcia. Ewa za to ucieka, bo musi, nie ma innego wyjścia. Jeśli coś mogło pójść źle, to poszło i tej młodej, niewinnej do bólu dziewczynie nie pozostało już nic innego, tylko rudera na końcu świata. Oczywiście, że ta para się spotka, ale w jaki sposób i co z tego wyniknie, tego musicie się dowiedzieć sami.
To była dla mnie zaskakująco dobra lektura. Pomimo nieraz trudnej i przykrej tematyki, czułam się wypoczęta, odprężona, miałam ochotę czytać tę książkę leniwie, rozkoszować się tą historią. Coś wisiało w powietrzu, taka nadzieja na odwrócenie losu i szczęśliwe zakończenie (chociaż jeszcze nie w tej części, a że mam drugi tom na półce, to od razu zabieram się za kontynuację!).
Świat przedstawiony wydaje trochę bajkowy, ale dzięki temu tak dobrze się w nim czułam. Staruszkowie są mądrzy i pełni współczucia, dzięki ciężkiej pracy można się odbić od dna, a w nieznajomych ludziach można odnaleźć dobro. Nawet te czarne charaktery, które się tutaj pojawią (borze szumiący, ta matka, trzymajcie mnie) są tak naprawdę niegroźne, bo wiemy, że po prostu muszą się pojawić i trochę namącić.
Żuławy są piękną scenerią do tej historii. Autorka postarała się, żeby było je widać w opisach przyrody, wystroju domów, a w szczególności w kuchni. Jeśli jej celem było rozbudzić apetyt na podróż czytelnika do jakiejś regionalnej restauracji w okolicach Malborka to owszem, udało się. Mam ochotę wsiadać w pociąg i jechać, a potem koniecznie wybrać się na spacer po polu.
Bardzo podobał mi się wątek z nawiedzonym domem i przeznaczeniem, które stara się dopełnić w kolejnych pokoleniach. To bardzo romantyczna wizja, która sprawia, że "Krok do miłości" nie jest kolejną powieścią obyczajową, jedną z wielu, tylko jest w niej coś wyjątkowego. Polecam, naprawdę warto sięgnąć po tę książkę!