Jeszcze jeden rozdział i kończę. Znacie to? A potem jest drugi, dziesiąty i ani się spostrzeżemy, a tu druga nad ranem? W „Rytuale łowcy” dałam się omamić krótkim rozdziałom i mało mnie świt nie zastał na lekturze. Ale wierzcie mi, nie sposób było oderwać się od śledzenia procesu przemiany zwykłego człowieka w bestię w ludzkiej skórze. To było fascynujące!
Ale zacznę od początku. A na początku był oczywiście trup. Sprawę śmierci bestialsko okaleczonego mężczyzny prowadzi młoda, ambitna prokuratorka i stary doświadczony śledczy (notabene moja ulubiona postać). Trudno jednak znaleźć zabójcę, który nie pozostawia śladów, a ofiara wydaje się być przypadkowa. Czy będą musieli czekać na kolejne uderzenie szaleńca i liczyć, że popełni błąd? Morderca szybko zaspokoi te oczekiwania, przynajmniej w punkcie pierwszym.
Prowadzone śledztwo wydaje się być jedynie tłem do tego, co jest tu prawdziwym kąskiem, czyli wglądu w umysł naszego czarnego charakteru. Poznajemy jego motywy, możemy śledzić jak ewoluuje jego postrzeganie rzeczywistości i sposób działania, rodzące się szaleństwo i uzależniające wręcz poczucie władzy.
Widzimy jak niewiele trzeba, by w chwili gdy wydaje się, że nie mamy już nic do stracenia, narastająca frustracja, poczucie niesprawiedliwości i nienawiść uaktywniły najniższe instynkty, zwolniły wszelkie hamulce.
Krótkie rozdziały nadają książce rytmu staccato, który hipnotyzuje i stopniuje napięcie, by przy zakończeniu uderzyć głośnym i niespodziewanym forte. Jeśli, podobnie jak ja, znaliście dotychczas Przemysława Borkowskiego jedynie jako artystę kabaretowego, to koniecznie to zmieńcie. Okazuje się, że również jako autor ma naprawdę wiele do zaoferowania.